Tragedia braci Itoya
Tydzień temu opisywałem dramatyczne zdarzenia związane z zabójstwem emigranta z Nigerii. Afrykański uchodźca Joshua Itoya mieszkał w Polsce od 1997 roku. Założył rodzinę i podobnie jak wielu jego rodaków, zajął się handlem na nieistniejącym już Stadionie Dziesięciolecia w stolicy. 20 września 2004 roku w mieszkaniu w Warszawie, nieznany mężczyzna zasztyletował Itoyę. Nigdy nie ustalono motywu tej zbrodni i nie zatrzymano mordercy.
Joshua Itoya pochodził z afrykańskiego plemienia Edo. Jego rodzina mieszkająca w Nigerii chciała, aby 27-latek został pochowany zgodnie z tamtejszym rytuałem. Chodziło głównie o to, aby zwłoki były zakopane w ziemi, bowiem wedle plemiennych zwyczajów palono wyłącznie zwłoki złoczyńców. Małżonka emigranta nie miała odpowiednich środków na zakup grobu. Finansowo nie mogła też jej wspomóc afrykańska rodzina zmarłego. Pochowała więc męża w katakumbach w Piasecznie. Z takim rozwiązaniem długo nie mogła pogodzić się rodzina Joshuy. Jego brat Maxwell pojawił się w Polsce jako kolejny emigrant, obiecując współplemieńcom, że zrobi wszystko, aby szczątki brata znalazły się w ziemi. Jednak nigdy tego postanowienia nie spełnił, został bowiem zastrzelony w Warszawie, a urna z jego prochami znalazła się również w katakumbach w Piasecznie.
Maxwell po przyjeździe do Polski poszedł w ślady brata i zajął się handlem obuwiem i ciuchami na Stadionie Dziesięciolecia. Jednak był to już okres, kiedy z ulic Warszawy znikały blaszane budy i rozkładane łóżka, gdzie handlowano głównie przemyconym towarem i podróbami światowych marek. Przez lata skarbówka i policja jakby nie zauważały tego nielegalnego procederu. Coraz częściej jednak naloty na handlarzy stawały się regularne. Maxwell, licząc na to, że może w przyszłości otworzy własny sklep, ciężko pracował. Zaczynał przeważnie o pierwszej w nocy, a do domu wracał około szóstej. Niedługo po przybyciu do Polski poznał dziewczynę. Kilka miesięcy później byli już małżeństwem. Wynajęli mieszkanie, pojawiły się dzieci, ale i problemy z kolorem ich skóry. Nieraz maluchów nazywano asfaltami, a dziewczynę szykanowano za związek z czarnuchem. Niestety, rasistowskie szykany w naszym kraju nie były rzadkie. Maxwell i jego żona coraz częściej myśleli o wyjeździe z Polski do Anglii. Drugi kierunek to była wymarzona Ameryka. Maxwell miał w najbliższym czasie uzyskać obywatelstwo polskie. Ich plany zniweczyły wydarzenia na stadionie, do których doszło 23 maja 2010 roku.
To była słoneczna niedziela i pojawiło się mnóstwo klientów. W pewnej chwili z nieoznakowanego busa wyskoczyło sześciu mężczyzn. Handlarze szybko rozpoznali policjantów w cywilu z Wydziału Kryminalnego Komendy Policji przy ulicy Grenadierów. Handlarze rzucili się do ucieczki. Początkowo Maxwell pozostał przy swoim kantorku, ale kiedy zaczęły się zatrzymania, pobiegł w kierunku przejścia podziemnego pomiędzy stacją PKP Stadion a ulicą Sokolą. Tam zauważył zakuwanego w kajdanki ziomka – George’a. Wedle relacji Maxwella policjanci rzucili nieszczęśnika na ziemię. Handlarze stanęli w obronie zatrzymanego. A sam Maxwell, znający już dobrze polski, starał się wcielić w rolę tłumacza i obrońcę zarazem. Krzyknął: „Dlaczego go zatrzymaliście?... Dlaczego?”. Policjant kazał mu odejść i w tym czasie wyciągnął z kabury pistolet, kierując go w nogi Nigeryjczyka.
Policjanci twierdzą, że Maxwell próbował wyrwać funkcjonariuszowi broń. Doszło do szarpaniny i wtedy padł strzał. Kula trafiła w tętnicę udową. Koledzy próbowali ratować Itoyę. Niestety, Nigeryjczyk wykrwawił się na miejscu. W stronę policji poleciały kamienie. Zatrzymanego George’a uwolniono z kajdanek i puszczono wolno. Aresztowano 32 osoby, w tym 24 Nigeryjczyków, Kameruńczyka, Gwinejczyka i Hindusa. Wydarzeniami media zajęły się niezbyt szeroko, gdyż wtedy w Polsce walczono z wielką powodzią, m.in. w Warszawie. Na YouTubie zamieszczono nagrania z telefonów, a w prasie – diametralnie różne relacje policjantów i handlarzy. Nazajutrz emigranci wspólnie z lewicowymi działaczami z Warszawy zorganizowali manifestację – protest przeciw brutalnym działaniom policji. Tłum skandował hasła: „Policja ma krew na rękach”, „Stop rasizmowi i brutalności policji”. Policjant Artur B., który oddał strzał, po tych zdarzeniach był długo na zwolnieniu lekarskim. Nigdy nie został zawieszony w czynnościach służbowych.
Kilka dni później, 30 maja, w stolicy zorganizowano marsz upamiętniający śmierć Maxwella. Uczestniczyło w nim blisko 500 osób. Właściwie nigdy nie rozwiano wielu wątpliwości związanych z tą sprawą. W prokuraturze zgromadzono ponad 90 tomów akt. Handlarze zarzucali policji m.in. to, że nie oddano strzału ostrzegawczego, a sam Maxwell nie był w czasie tych zdarzeń agresywny. Śledztwo umorzono 17 maja 2012 roku, bo nie znaleziono dowodów, które pozwoliłyby na postawienie jakichkolwiek zarzutów policjantowi, który strzelał. W miejscu, gdzie zginął Maxwell, powstał pamiątkowy mural.
Żona Maxwella nie miała środków na pochowanie partnera. Z trójką dzieci mieszkała na 10 mkw. i nie miała nawet na czynsz. Dzięki pomocy finansowej kobieta z potomstwem wyemigrowała do Anglii. W 2018 roku założono Towarzystwo Przyjaciół Maxwella Itoi, które postawiło sobie za cel walkę z rasizmem, zwracając uwagę na rolę aparatu państwa w ukrywaniu zbrodni, których ofiarami byli emigranci.