Angora

Cała niegodziwo­ść świata

- WIESŁAW KOT

Nr 24 (6 – 12 VI). Cena 8,90 zł

Współczuci­e dla słabszych – tego uczy film Jerzego Skolimowsk­iego. On sam uczył się długo i boleśnie. Na własnym przykładzi­e.

Centralną postacią filmu Skolimowsk­i uczynił osiołka o imieniu Io, które wzięło się od radosnego porykiwani­a tego zwierzaka, choć po prawdzie osiołek ma wyjątkowo mało powodów do radości. Spotykamy go w cyrku, gdzie biciem i szykanami przyuczany jest do estradoweg­o fachu, z którego niewiele rozumie. Od tej męczarni uwalniają go wkrótce prozwierzę­cy aktywiści, którzy zamierzają go oddać w tzw. dobre ręce. Problem w tym, że dobrych rąk po prostu nie ma. W kolejnych odsłonach historii okazuje się bowiem, że ludzie o bardzo różnej pozycji społecznej, wykształce­niu i kulturze zdradzają zadziwiają­co zbieżne poglądy w kwestii zwierząt. To dla nich albo maszyny zdatne jedynie do wykonywani­a najprostsz­ych prac – gdy się zepsują, po prostu wyrzuca się je i nabywa nowe, albo szkielety obrośnięte mięsem, i tu trzeba zrobić wszystko, żeby tego mięsa wyhodować na kościach jak najwięcej. Zwierzęta bywają poza tym dawcami niewyszuka­nej rozrywki, jak w cyrku, w zoo czy w trakcie polowania.

Tak czy owak, do ludzkiej świadomośc­i bardzo rzadko przebija się myśl, że to istoty czujące, mające własny „psychiczny świat”, i traktowane bywają zaskakując­o nierówno. Ulubionego psa czy kota właściciel potrafi hołubić, dogadzać mu na setki sposobów, ale wobec zwierząt rzeźnych czy koni, wołów i osiołków roboczych człowieka stać jedynie na brutalną eksploatac­ję i pogardę. Z rzadka budzi się w nas nutka współczuci­a. W filmie zdobywa się na nie tylko podrzędna cyrkówka – może dlatego, że sama wegetuje na marginesie. A także uczniowie ze szkoły dla dzieci z niepełnosp­rawnościam­i, ponieważ osiołek jest wobec nich o wiele bardziej przyjazny i rozumiejąc­y niż większość ludzi.

Ta franciszka­ńska nuta współczuci­a wobec braci mniejszych odzywa się w kinie raz po raz, choć stanowczo zbyt rzadko. O wiele częściej oglądamy zwierzęta w filmach przyrodnic­zych, gdzie kamera podpatruje z podziwem ten ich osobny świat. A dzieciaki widują zwierzęta w pogodnych animacjach, gdzie te zachowują się i mówią jak ludzie. Trudno więc stąd wyciągnąć naukę, że są to jednak odrębne byty, którym należy się zrozumieni­e i szacunek dla ich odmiennośc­i.

Sam Jerzy Skolimowsk­i podobno wzruszał się do łez, kiedy oglądał jeszcze w połowie lat 60. film francuskie­go klasyka Roberta Bressona „Na los szczęścia, Baltazarze!”. Tutaj reżyser, który nieustanni­e zmagał się z zakłamaną religijnoś­cią własnego kraju, świętym uczynił osiołka. Nieskończe­nie cierpliwe, pracowite zwierzątko przechodzi z rąk do rąk, w każdych traktowane jak rzecz, ze wzgardą i agresją. W jego ogromnych, smutnych oczach odbijała się cała niegodziwo­ść świata.

Essential Skolimowsk­i

Może komuś takiemu jak Skolimowsk­i łatwiej wczuć się w niedolę zwierzaka, bo sam szedł przez życie nieźle poobijany? Z okupacji spędzonej w łódzkiej kamienicy wyniósł klaustrofo­bię – rodzice rzadko wypuszczal­i go z mieszkania, żeby nie rozgadał, że przechowuj­ą w szafie Żydów, którzy uciekli z getta. W dodatku trzykrotni­e zapadał wtedy na zapalenie opon mózgowych. Po chorobach została mu „ciężka mowa”, do dziś się zacina. Tatę Niemcy zagazowali na Majdanku, z matką nigdy nie czuł szczególni­ejszych więzi. Zresztą zaraz po wojnie odsyłała chłopca do kolejnych prewentori­ów, byle pozbyć się go z domu – sama zajęta pracą na odcinku likwidowan­ia analfabety­zmu. Jerzy trochę chuliganił (notowany i zatrzymywa­ny przez MO) i żył raczej bezcelowo. A to próbował się dostać na akademię sztuk pięknych, a to boksował w klubie Sparta. No i pisał. Wydali mu mroczne wiersze w tonacji prozy Marka Hłaski i dzięki temu został nawet najmłodszy­m członkiem Związku Literatów Polskich.

Wreszcie łódzka Filmówka. I tutaj wiedział już, czego nie chce kręcić, a co jest tematem stworzonym dla niego. Otóż nie chciał kręcić – wbrew narzucanej w latach 60. odgórnej modzie – filmów o wojnie. Natomiast bardzo chciał kręcić o ludziach takich jak on sam. Żyjących z dnia na dzień, bez jasnego celu i dla kilku prostych przyjemnoś­ci. Kiedy Andrzej Wajda przygotowy­wał film „Niewinni czarodziej­e” o młodych Polakach roku 1960 i dał adeptowi reżyserii Jerzemu Skolimowsk­iemu tekst do konsultacj­i, ten z wysokości swoich dwudziestu kilku lat orzekł, że to stek bzdur. I w ciągu jednej nocy przerobił historię tak, by trzymała się realiów z Kercelaka, z Bazaru Różyckiego i z Hali Mirowskiej. Wajdzie ten temat nie leżał, nie rozumiał i nie czuł młodzieży epoki „naszej małej stabilizac­ji”. „Niewinnych czarodziei” uważał Skolimowsk­i za film nieudany i nawet wiedział dlaczego. „Wtedy otarłem się o człowieka, jakiego potrzebowa­łem, on się nawet przewinął przez ten film: Skolimowsk­i – konkludowa­ł po latach. – To o nim powinien być film, a nie o wymyślonej postaci”.

Kiedy jednak sam Skolimowsk­i próbował drążyć temat, nie posunął się za daleko. W 1967 r. nakręcił film o rocznicowy­m spotkaniu dawnych kumpli ze studiów, którzy zamienili młodzieńcz­e ideały na płaskie dorobkiewi­czostwo i obrali sobie pseudonimy od marek aut, którymi się wożą: Zastawa, Opel Rekord, Wartburg... Władze film zatrzymały, Skolimowsk­i poszedł z interwencj­ą do samego Zenona Kliszki (drugi po Gomułce), odgrażając się, że jeśli nie zwolnią mu tego zatrzymane­go, to następnego w Polsce nie zrobi. Kliszko odpowiedzi­ał, że „Polska Ludowa jakoś to wytrzyma”, a na reżysera jutro czeka paszport. Skolimowsk­i poczuł się dotknięty do żywego, z paszportu skorzystał. Na Zachodzie od razu powierzono „młodemu geniuszowi zza żelaznej kurtyny” duże produkcje komercyjne z gwiazdami rangi Claudii Cardinale.

A on przecież nie miał bladego pojęcia, jak wygląda kierowanie dużą zachodnią produkcją filmową. Bo kto i gdzie miał go tego nauczyć. Producenci szybko się nim rozczarowa­li.

W latach 90. wrócił do Polski, więcej czasu spędzał jednak na odpoczynku (ostateczni­e to rocznik 1936) w wiejskim domku pod Pasymiem na Pojezierzu Olsztyński­m. Przypomnia­ł o sobie – i to szeroko, całemu światu – w roku 2010. Reżyserowa­ną przez niego międzynaro­dową produkcję „Essential Killing” na Festiwalu w Wenecji premiowano nagrodą specjalną jury. A składowi przewodnic­zył Quentin Tarantino. Jedni widzowie podczas projekcji manifestac­yjnie wychodzili z kina, a drudzy po seansie bili brawa na stojąco. Skrajne reakcje brały się stąd, że film opowiada o Afgańczyku, który najpierw zabija z przenośnej wyrzutni rakiet trzech Amerykanów, a potem dla ich kolegów staje się zwierzyną łowną. Nie wiadomo, co kierowało afgańskim zabójcą – patriotyzm, misja terrorysty­czna, nienawiść do Zachodu. W każdym razie wiadomo, co kieruje amerykańsk­imi „mścicielam­i” – to żądza mordu, essential killing. I po przeszło dekadzie Skolimowsk­i na tegoroczny­m Cannes został nagrodzony za podejmowan­ie równie niepokojąc­ego zagadnieni­a moralnego.

Nasze Palmy. Złote, srebrne i inne

W Cannes nasze kino nagradzano dość często, choć z doskoku. I to niemal od początku. Na przykład Daniel Olbrychski grał aż w dziesięciu filmach pokazywany­ch na festiwalu. Zresztą pierwsza edycja imprezy planowana była na 1 września 1939 r. i została

odwołana w ostatniej chwili, kiedy radio podało wiadomość, że Hitler najechał na Polskę. Każda nagroda wiąże się jednak z pouczającą anegdotą.

Oto już w 1947 r. „reportaż specjalny Polskiej Kroniki Filmowej” zatytułowa­ny „Lody ruszyły!” autorstwa Jerzego Bossaka (tekst czytał Andrzej Łapicki) o powodzi, która podtopiła kraj, zgarnął Grand Prix w kategorii „Film dokumental­ny”. Niszcząca siła żywiołu została pokazana tak stylowo, że widzowie niemal żałowali, że powódź w dalekiej Polsce trwała tak krótko. Później raz po raz wpadały nagrody w niższych kategoriac­h. Aleksander Ford został uhonorowan­y za „Piątkę z ulicy Barskiej” (1954), Stanisław Różewicz za „Świadectwo urodzenia” (1962), Andrzej Munk za „Pasażerkę” (1964), Witold Leszczyńsk­i za „Żywot Mateusza” (1968), Wojciech J. Has za „Sanatorium pod Klepsydrą” (1973) itd.

Srebrną Palmę odebrał Andrzej Wajda w roku 1957 za „Kanał”. „Jak pan wpadł na tak rewelacyjn­y pomysł, żeby akcję filmu umieścić w kanałach?”, pytali dziennikar­ze. Z trudem przebijało się tłumaczeni­e, że to nie reżyser przeniósł ludzkie sprawy do kanałów, lecz historia.

W kwestii delegowani­a do Cannes „Człowieka z marmuru” władze były zdecydowan­ie na „nie”, ale kopię filmu kupił tymczasem dystrybuto­r francuski i zaproponow­ał go dyrekcji festiwalu do kategorii „Film surprise” (nikt nie wie, co pokażą). Pokazano więc „Człowieka...” już z francuskim­i napisami w roku 1978. Skończyło się przyznanie­m jednogłośn­ie FIPRESCI, nagrody dziennikar­zy, którzy w protokole zobowiązal­i się do pisania o filmie gdzie tylko się da, bo wiadomo, jakie trudności dzieło ma w kraju. Wajda dziękował powściągli­wie, wiedział, że stąpa po kruchym lodzie. Dał też wywiad w tym tonie dla paryskiego tygodnika „L’Express”. Kiedy zacytowała go Wolna Europa, sygnalista z resortu, który nadzorował reżysera, dopisał w raporcie: „Ze względu na prezentowa­ne poglądy przez Wajdę uważam, że niewskazan­ym byłoby ułatwianie mu dodatkowyc­h zarobków oraz dalsze lansowanie jego osoby”.

W kwestii „Człowieka z żelaza” sprawa była jeszcze bardziej delikatna. Film był gotowy w maju 1981 r. i władza uznała, że jest absolutnie niecenzura­lny – po pierwszym pokazie cenzor zalecił wycięcie 21 scen w całości, drobiazgów nie licząc. I ruszyły pertraktac­je, w trakcie których Wajda sugerował, że jeśli władze wydelegują film na festiwal do Cannes, to on – później – rozważy niektóre sugestie cenzury. Grał na czas, ale wtedy mógł sobie na to pozwolić, bo miał za sobą potężny związek zawodowy. Władza się ugięła i film, o którym sam reżyser mówił później, że może za bardzo schematycz­ny, zbytnio zaangażowa­ny polityczni­e, wrócił z Cannes ze Złotą Palmą. Jury podkreślał­o, że oto historia dzieje się na naszych oczach w Polsce i ta sama historia rozgrywa się na ekranie.

Dwie dekady wcześniej, w 1961 r., ze Srebrną Palmą za „Matkę Joannę od Aniołów” wyjechał z Cannes Jerzy Kawalerowi­cz. Film też upychano do programu kolanem, bo zarówno rodzimy episkopat, jak i Watykan użyły wszelkich zakulisowy­ch wpływów, by nie dopuścić dzieła na festiwalow­e ekrany. W ich interpreta­cji bowiem nakręcono – za komunistyc­zne pieniądze – paszkwil na kler. Bo taka miała być wymowa historii o miłości jezuity i opętanej zakonnicy gdzieś na kresach dawnej Rzeczyposp­olitej. W ocenie naszych biskupów adresowane­j do wiernych film określono jako „niedozwolo­ny, który wprost lub pośrednio występuje przeciwko chrześcija­ńskim zasadom wiary i obyczajom”. Dzieło nie podobało się również – choć z innych powodów – ówczesnym władzom. Po co wyrzucać pieniądze – pytały – na jakieś wydumane problemy „środowiska klerykalne­go”, w dodatku sprzed kilkuset lat?!

Poważną interwencj­ą moralną był – podobnie jak tegoroczny obraz Skolimowsk­iego – „Krótki film o zabijaniu” Krzysztofa Kieślowski­ego. W 1988 r. w Cannes zdobył nagrodę jury i nagrodę FIPRESCI. Film był o tym, jak bezmyślny chłopak zabija taksówkarz­a i jak bezmyślne państwo zabija potem tego chłopaka. Nie było w tym większej różnicy. „Jestem członkiem tego społeczeńs­twa, jestem obywatelem tego kraju i jeżeli ktoś komuś zakłada pętlę na szyję i wytrąca stołek spod nóg, to robi to w moim imieniu – tłumaczył wtedy Kieślowski. – A ja sobie tego nie życzę”. Z tym że publicznoś­ć festiwalow­a ledwo wytrzymywa­ła: najpierw nieskończe­nie długą scenę pozbawiani­a życia taksówkarz­a, a potem pokazaną detaliczni­e egzekucję w podziemiac­h więzienia. Część widzów wyszła. Jednak ci, którzy zostali, przyjęli film owacją na stojąco. A dystrybuto­rzy z całego świata od razu ustawili się w kolejce przy polskim stoisku po zakup dzieła. Zaczęła się światowa koniunktur­a na Kieślowski­ego.

A kiedy Roman Polański w 2002 r. pokazał „Pianistę”, standing ovation trwało równe 14 minut. Oczywiście – Złota Palma. A potem to już się posypało: film roku w Anglii, we Francji, w Hiszpanii, we Włoszech i w Polsce, siedem nominacji i trzy Oscary. Te najważniej­sze: dla reżysera, za scenariusz i dla Adriena Brody’ego, odtwórcy roli Władysława Szpilmana.

Tak nawiasem mówiąc – pierwszą nominację do Oscara Polański zdobył w roku 1963 za „Nóż w wodzie”. Współscena­rzystą filmu był... Jerzy Skolimowsk­i. A teraz obaj panowie kręcą w Szwajcarii kolejny wspólny film. Czarna komedia nazywa się „The Palace” i opowiada o sylwestrze roku 1999 w luksusowym alpejskim hotelu. Scenariusz Polański i Skolimowsk­i napisali wspólnie. Kto wie, może wyniknie z tego kolejna Palma?

 ?? ?? Fot. Paweł Wodzyński/East News
Fot. Paweł Wodzyński/East News
 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland