Nina Andrycz
W moich dorosłych latach była już postacią historyczną. Jako niegdysiejsza żona premiera do końca kariery zachowała pozycję politycznej instytucji, gwałtownie zaprzeczając, że znała Zofię Gomułkową („widziałyśmy się pewnie ze dwa razy”), wiedziała o romansie Cyrankiewicza z Ireną Dziedzic („czego to ludzie nie wymyślą”), korzystała ze względów Józefa Stalina („był znawcą i koneserem nieprzeciętnych kobiet”), nie znosiła Leona Schillera, od kiedy został dyrektorem Teatru Polskiego.
Podczas któregoś Festiwalu w Łańcucie w dużym gronie jedliśmy obiad w zamkowej restauracji. Wcale jeszcze nie pijana Maria Fołtyn (w tej jedynej dziedzinie była abstynentką) przez stół wykrzykiwała w kierunku byłej premierowej: – Pani Nino, który z nich był lepszy w łóżku, Cyrankiewicz czy Rokossowski? Siedzące przy stole śpiewaczki nagle straciły głos. My z Bogusławem Kaczyńskim chcieliśmy dzwonić po milicję. Hrabia Dzieduszycki usiłował wyzwać kogoś na pojedynek, tylko nie wiedział kogo, a Nina Andrycz, patrząc daleko przed siebie, odrzekła spokojnie: – To zależy, z którą śpiewaczką miał do czynienia. O pani nigdy mi nie wspominał!
W miarę upływu lat coraz bardziej podziwiałem jej klasę, długowieczną aktywność i w końcu talent literacki. O aktorstwie się nie wypowiadam, bo od zawsze należałem do czcicieli Ireny Eichlerówny. 27 czerwca 2021