Stylowo, komfortowo i nietypowo
Citroën, prezentując model C5 X, w odważny sposób powraca do segmentu D. Najnowsze francuskie auto zaskakuje przede wszystkim wyglądem. Mamy do czynienia z teoretycznie dziwacznym połączeniem sedana, kombi i SUV-a. Efekt? Na pierwszy rzut oka ciekawy, nieszablonowy i robiący wrażenie. C5 X imponuje też przestronnym wnętrzem i wyjątkowym – charakterystycznym dla Citroëna – komfortem jazdy. Czy taka nieoczywista szarża na klasę średnią zakończy się rynkowym sukcesem?
Coraz rzadziej po premierach nowych aut można pokusić się o stwierdzenie, że dany model jest „inny od wszystkich”. W przypadku Citroëna C5 X tak właśnie się dzieje, czym francuska propozycja z marszu punktuje. Bez wątpienia różnorodność i unikatowość we współczesnej motoryzacji, gdzie niezmiennie królują wszelkiej maści SUV-y i crossovery, jest pożądanym zjawiskiem. Nie chodzi wyłącznie o wygląd, ale także o to, jak poszczególne samochody zachowują się na drodze. Oryginalność nie zawsze jednak idzie w parze z zainteresowaniem klientów. Doskonale pamiętam sensację, jaką na początku XXI wieku wzbudził inny francuski samochód, tyle że ze stajni Renault. Vel Satis miał być limuzyną nowej generacji, o nietypowym kształcie. Zamiast klasycznego sedana Renault zaprezentowało wówczas dużego, luksusowego... hatchbacka. Wydaje się, że Vel Satis nieco wyprzedził epokę, bowiem 20 lat temu nie byliśmy gotowi na takie „szaleństwo”. Francuska propozycja budziła zainteresowanie, ale potencjalni klienci koniec końców i tak wybierali typowe sedany. Podejrzewam, że dziś Vel Satis dziwiłby mniej i być może jego losy potoczyłyby się inaczej. A tak ten nietuzinkowy pojazd okazał się niewypałem – przynajmniej pod kątem sprzedaży – i pozostały po nim jedynie wspomnienia.
Z C5 X może być jednak inaczej. Podczas pierwszych jazd prasowych Citroën, chcąc przedstawić unikatową i awangardową historię marki, sprowadził kilka zabytkowych modeli należących do pasjonatów i kolekcjonerów francuskich aut. Od razu w oko wpadł mi przepiękny zielony CX z 1979 roku, należący do Piotra Wysoczańskiego. Dumny właściciel zaprosił mnie na krótką przejażdżkę. Zająłem miejsce na tylnej kanapie, w którą zapadłem się niczym w stary, wysłużony, ale bardzo wygodny mebel. 43-letnia konstrukcja, owiana niejedną legendą, na drodze zachowywała się zaskakująco współcześnie. W trakcie jazdy było cicho, zawieszenie (słynna hydropneumatyka) kapitalnie wybierało nierówności, a 128-konny silnik (benzynowy, czterocylindrowy o pojemności 2,4-litra) dawał radę nawet na trasie szybkiego ruchu. Wewnątrz nie brakowało stylistycznych smaczków z minionej epoki, z dużą charakterystyczną kierownicą i pięknymi bębenkowymi licznikami na czele. CX, którego można uznać za pradziadka najnowszego C5 X (po drodze mieliśmy jeszcze modele XM i C6/C5), świetnie prezentował się na tle swojego prawnuczka z 2022 roku.
Po szybkiej przesiadce na tylną kanapę C5 X od razu poczułem, że mam do czynienia ze znacznie większym autem. Więcej niż zadowalająca – jak na segment D – ilość miejsca dla pasażerów z drugiego rzędu to solidny atut Citroëna. Spory jest także bagażnik (pojemność 545 litrów w spalinowej odmianie, 485 w hybrydowej). Spodziewałem się jednak nieco lepszego wykończenia wnętrza. Zastosowane plastiki może nie są złe, ale do klasy premium trochę im brakuje. Widać to np. po twardym, wykonanym z taniego tworzywa schowku przed pasażerem. Z drugiej strony od zapewniania „luksusów” jest wywodząca się z Citroëna droższa marka DS. Trzeba jednak pochwalić arcywygodne fotele w C5 X, które można stawiać za wzór. Obszerne, miękkie siedziska nie wymagają dopłaty. Dostępne są w standardzie, podobnie jak amortyzatory z progresywnymi poduszkami hydraulicznymi. Wpływa to na wysoki komfort podróżowania, czym wielokrotnie chwalili się przedstawiciele marki w trakcie prezentacji. Najdosadniej poczułem, o co chodzi, gdy prowadziłem auto po dziurawej, szutrowej drodze, przez którą C5 X mknął niczym po asfalcie. Szok! Do wyboru mamy kilka trybów jazdy. Nawet w tym najostrzejszym, sportowym, Citroën wciąż zachowywał się bardzo miękko (może aż nazbyt), mając tendencję do bujania się niczym statek na morzu. Jednym się to spodoba, drugim nie. Doznania z jazdy są na tyle niecodzienne, że warto sprawdzić na własnej skórze, czy „komfort po francusku” nam odpowiada.
Citroën C5 X, produkowany wyłącznie w chińskiej fabryce w Wuhan, na polskim rynku oferowany jest w trzech wariantach napędowych. W każdym z nich dostajemy automatyczną, 8-stopniową skrzynię biegów. Przekładnia działa bez większej zwłoki, choć ma tendencję do szarpania. Cennik otwiera 130-konna jednostka benzynowa (1,2-litrowy PureTech), która bazowo kosztuje lekko ponad 140 tysięcy złotych. Jak na tak duże auto wydaje się, że mocy może w tym wypadku trochę brakować. 180-konna opcja (także benzynowy PureTech, o pojemności 1,6-litra) to wydatek rzędu co najmniej 180 tysięcy złotych. Na szczycie cennika – od 200 tysięcy wzwyż – znajduje się hybryda typu plug-in (225 KM), którą miałem okazję już wcześniej poznać. Układ ten jest dobrze znany z innych modeli koncernu Stellantis, do którego należą m.in. Citroën, Peugeot, DS, Opel. Promowana hybryda jest dość szybka i rozpędza się do pierwszej setki w niecałe 8 sekund. Można narzekać na mało atrakcyjne – delikatnie mówiąc – brzmienie silnika, gdy próbujemy dynamicznej, ostrzejszej jazdy. W trybie elektrycznym da się przejechać na w pełni naładowanych akumulatorach nie więcej niż 40 kilometrów, co – patrząc na konkurencję – nie jest oszałamiającą, ale raczej przeciętną wartością. Szkoda, że w odwodzie nie ma jeszcze mocniejszego spalinowego silnika, bowiem C5 X z pokaźnym motorem zapewniającym jeszcze lepsze osiągi byłby jeszcze większym rodzynkiem w dzisiejszej motoryzacji.
Unikatowy pomysł na zaatakowanie segmentu D przez Citroëna może okazać się zbawieniem albo przekleństwem dla francuskiej marki. Szczerze trzymam kciuki, żeby C5 X nie podzielił historii wspomnianego Vel Satisa. Szkoda, żeby tak dobrze wyglądający wóz, który naprawdę może się podobać, został wyparty przez bardziej zachowawczych, żeby nie powiedzieć nudnych, rywali. Czasem nie trzeba bać się oryginalności i nietypowych rozwiązań...