Gdzie festiwal z tamtych lat...
W miastach, wsiach i przysiółkach zamierało życie, gdy z otwartych okien domostw w czerwcowe wieczory głośno rozbrzmiewała muzyka. Festiwal w Opolu od początku był wydarzeniem skupiającym uwagę nawet głuchych, a telewizyjna transmisja była lekcją gustu, dobrego smaku i eleganckiej polszczyzny. Kolorowe interludium w peerelowskiej szarości.
Festiwal był uroczystością wiernie oddającą znaczenie hiszpańskiego źródłosłowu. Był świętem polskiej piosenki, świętem każdego, komu ona się podobała. A podobała się chyba wszystkim! Dziś festiwal (starszy ode mnie o pięć lat) stracił powab odświętności, przestał był fiestą, a stał się festynem. Przaśnym, amatorskim widowiskiem z girlsami, muzycznym fast foodem, fajerwerkami i jazgotliwymi zapowiadaczami.
Żal za festiwalem z dawnych lat to tęsknota za czasem, który nie wróci. Jakże inaczej odbierało się wówczas piosenkę... Ale i ona była czym innym niż dzisiaj, co dowiodły już pierwsze minuty tegorocznego koncertu poświęconego 70-leciu telewizji, obnażające chromosomalny dysonans między emitowanym z telerekordingu (kiedyś tak się mówiło) utworem Kabaretu
Starszych Panów „Piosenka jest dobra na wszystko” a wykonywanym na scenie przez boysband Pectus, od rzeczy pohukujący: „Hej, Opole!”. Zabrakło cienia harmonii w chaosie widowiska, w które wtłoczono za dużo tematów. Zamiast urodzinowego koncertu, nieco podniosłego, stłoczono serię plebiscytów, włączając – niczym w Eurowizji – głosującą widownię, która wybierała a to sportowca 70-lecia, a to najlepszy program rozrywkowy (mściwie pomijając nazwiska jego twórców – Skrętkowską i Manna), to znów najważniejsze wydarzenie minionych dekad. Doprawdy można było zrobić kilka programów z tej okazji, niekoniecznie pichcąc kocioł grochu z kapustą.
Łypiąc mimochodem przez trzy wieczory na festiwalowe „atrakcje”, z niedowierzaniem słuchałem niektórych wykonań i oglądałem niskopienne wzloty festyniarzy. Bo pamiętałem, że opolskie debiuty czy premiery miały taką moc medialną, że nazajutrz cała Polska unisono śpiewała cieplutkie jeszcze przeboje. Śpiewa je zresztą do dziś. A kto zaśpiewa nagrodzoną w tegorocznym konkursie premier piosenkę Karoliny Lizer z kapeli Rwąca Woda czy coś takiego? W koncercie otwierającym 59. festiwal w Opolu wystąpiły trzy pokolenia piosenkarzy – od prastarych Skaldów i sędziwego Rosiewicza, przez Halinę Frąckowiak i Andrzeja Rybińskiego, do ewolucyjnie nieuformowanych obiektów estradowych typu Kajra z mężem albo panna Meg, która na zapleczu wyznawała: – Ja w ogóle nie afirmowałam, żeby wygrać...
W debiutach rządził muzyczny plankton, masowy i bez cech szczególnych. Ale mająca status nieomalże Cesarii Evory polskiej estrady Stanisława Celińska też zaśpiewała najsłabiej, jak mogła, co jednak festynowej widowni w niczym nie przeszkodziło. Rówieśnik Micka Jaggera, Andrzej Rosiewicz, zaimponował rozbujanej publiczności brakiem sklerozy i silnymi nogami, bo szlagier „Najwięcej witaminy” odśpiewał bez promptera, a wykonując brawurowe skoki, ujął publikę nie ich pułapem, ale że nie połamał sobie kości. Gdy wyszedł na scenę starszy o siedem lat Jan Pietrzak, ten i ów się strwożył... Na szczęście Pietrzak skoków nie zaryzykował. Muzyczny banał tegorocznego festiwalu doskonale oddawał banał dzisiejszej kultury i jej konsumentów.
Swoją świadomość festiwalową budziłem, zresztą mimowolnie, pod koniec lat 60. tamtego stulecia. Nie będąc jakimś nadzwyczajnym fanem (modne wtedy były zeszyty z wklejanymi, a wyciętymi z gazet zdjęciami gwiazd i teksty ich piosenek), to jednak z ekranu czarno-białej Algi na zawsze zapamiętałem Irenę Santor śpiewającą „Powrócisz tu”, Piotra Szczepanika „goniącego kormorany”, Ewę Demarczyk i jej „Karuzelę z madonnami”. „Ballady o cysorzu” wyśpiewanej przez Tadeusza Chyłę też nie zapomnę. Festiwal w Opolu był artystyczną nobilitacją! Zwycięskie zespoły, jak No To Co, Trubadurzy albo Czerwone Gitary, osiągały gwiazdorski status z niczym i nikim wówczas nieporównywalny! Dziś takie mamy zespoły, jakie czasy...
Festiwale były konkursami z jurorami, których nazwiska wyznaczały ich poziom. Piosenki oceniali nie anonimowi „przedstawiciele regionalnych ośrodków TVP”, ale profesjonalne figury klasy Janusza Cegiełły, Henryka Debicha, Wojciecha Kilara, Aleksandra Bardiniego, Lucjana Kydryńskiego. Czy nazwiska te mówią coś specom od monstrualnych festynów ciągle zwanych festiwalami?
Wspomniałem Lucjana Kydryńskiego, który wiele razy prowadził opolskie festiwale, wyznaczając niedostępny standard następcom. Nie tylko on. Sztukę konferansjerską w Opolu uprawiali: Piotr Skrzynecki, Jacek Fedorowicz, Krzysztof Materna, Andrzej Zaorski, wreszcie panie: Krystyna Loska, Edyta Wojtczak, Bogumiła Wander. To z tego powodu pewne zażenowanie budzi lista gwiazdek bieżącego roku: Kammel (Zbigniew Wodecki dla tego pajacyka to... Zbychu), Cichopek, Pajączkowska czy Kurzajewski. Panie zwracały żywą uwagę widowni głównie budową ciała, natomiast kawalerowie dziarsko wypełniali umowy o dzieło rutynową minoderią, zgraną jak karta starego dekodera.