Potłuczeni uczniowie czarnoksiężnika
Jesteśmy jak ten uczeń czarnoksiężnika, który wypuścił dżina z butelki i nie wie, co zrobić. Różnica jest taka, że nie próbujemy zapędzić go z powrotem, tylko wolimy rozbijać butelki.
Już chyba wszystkie „butelki”, w których tkwiły zamknięte duchy współczesności, nie nadają się do trzymania w nich czegokolwiek, bo zostały z nich skorupy. Z Kościoła zwiała jakakolwiek świętość i duchowość. Ze szkół – od podstawowych do wyższych – wyciekła edukacja i wychowanie etc., etc. Ale my nie zajmujemy się tym, co z nich uciekło, tylko ciągle kontemplujemy puste naczynia, dziwiąc się, że nic w nich nie zostało.
Weźmy taką potłuczoną bańkę jak Kościół, z którego dawnej chwały zostały same wały. W powszechnym odczuciu sprzeniewierzył się swym podstawowym zadaniom, do jakich został powołany, a jego funkcjonariusze minęli się z powołaniem. Mimo że ma takie warunki do rozwoju. Oto Polityka odnotowała badania naukowe nad mózgiem człowieka, z których wynika, że „mnisi i mniszki później i rzadziej dotknięci są zmianami otępiennymi niż reszta populacji”. Bierze się to stąd, że przez całe życie bardziej się skupiają, jednak nasze mniszki skupiają się – jak pokazało ich znęcanie się nad dziećmi w klasztorze w Jordanowie – nie na tym, co trzeba, i na ich mózg najwyraźniej oddziałuje to odwrotnie.
Z faktu, że Kościół tak się zdegenerował, wyciąga się jednak fałszywe i nieuprawnione wnioski. Nie mówię o tych coraz mniej licznych, którzy uważają, że nic takiego się nie stało, i uparcie go bronią, ale po stronie przeciwnej uznano za pewnik to, że upadek Kościoła jest równoznaczny z końcem religijności. Pojawia się rozczarowanie, że społeczeństwo – nawet plując na Kościół – dalej wierzy w jakąś transcendencję. Ale przecież jeżeli nienawidzimy szpitala, to wcale nie znaczy, że nie chcemy być zdrowi, czyż nie? Tak więc i Kościół okazał się tylko okropnym i coraz bardziej odrzucanym środkiem, bocznym zaułkiem na drodze do kultywowania mimo wszystko jakiejś duchowości przez ludzi, którzy mają taką potrzebę.
Dosyć podobny proces zachodzi w przypadku Unii Europejskiej, tylko komentatorzy zamienili się ze sobą miejscami. Z faktu częstej i uzasadnionej krytyki tej instytucji „niepodległościowcy” wyciągają wniosek, że ci, którym się ona nie podoba, są w ogóle przeciw naszej obecności w Europie. Tyle że znów z faktu, że ktoś się nie modli w jakimś kościele, nie wynika, że ma coś przeciwko swojemu (choćby ewentualnemu) zbawieniu.
Polski rząd zachowuje się akurat w stosunku do Unii jak żarliwy niewierzący wierny. Chodzi na msze, bo da się czerpać z tego korzyści. Na każdym kroku daje jednak do zrozumienia, że lepiej, aby Unia istniała bez całej tej Europy, w której trzeba udawać, że się wierzy w nią i wszystkie te tzw. europejskie wartości. Choć polski rząd na każdym kroku zaznacza, że podziela je tylko tak dla picu, to dla polskiej prawicy i tak jest już za dużo.
„PiS nagle wpasował się w retorykę «totalnej opozycji», którą sam wielokrotnie nazywał zdradą narodową” – alarmuje Rafał Ziemkiewicz w Do Rzeczy, a to tylko jeden z łagodniejszych odgłosów dobiegającego stamtąd wycia zawodu. „Sam zaczął posługiwać się jej dotychczasową logiką, w której to Europa jest motorem naszego rozwoju i źródłem cywilizacji, przede wszystkim zaś zaprzeczają całkowicie własnym wieloletnim zapewnieniom o budowaniu «Europy ojczyzn», poszedł w poświęcaniu polskiej suwerenności na rzecz «pogłębiania integracji europejskiej» dalej, niż kiedykolwiek postulowała to «proeuropejska» opozycja”.
Rząd będzie musiał teraz zrobić wiele, aby udowodnić, że to naprawdę tylko tak na niby. Na razie do przystąpienia do Unii – ale, o ile to możliwe, bez tej całej towarzyszącej jej Europy – namawiamy też Ukrainę. Polityka zwraca uwagę w komentarzu Radosława Sikorskiego, że ciągle kręcąc w Unii nosem, jednocześnie przyprowadzamy do niej następnych i chcemy „zrobić wszystko, co w naszej mocy, aby Ukraina też stała się jej członkiem”.
Również autor podręcznika do „Historii i teraźniejszości”, z którego mają się teraz uczyć dzieci w szkole, stawia sprawę jasno: niech wiedzą od razu, jaka jest ta cała wspólna Europa, w którą wdepnęliśmy. Oto co ich czeka – jest to napisane jasno we wspomnieniach przywódcy ruchu studenckiego z 1968 r. Daniela Cohna-Bendita, uznanego przez podręcznik za ojca Europejczyków, z którym zapoznawać się trzeba w pierwszej klasie: „Mój flirt z dziećmi szybko przyjął charakter erotyczny. Te małe pięcioletnie dziewczynki już wiedziały, jak mnie podrywać. Kilka razy zdarzyło się, że dzieci rozpięły mi rozporek i zaczęły mnie głaskać. Ich żądania były dla mnie kłopotliwe. Jednak często mimo wszystko i ja je głaskałem” – rumieni się za autora podręcznika Rzeczpospolita. „Autor piętnuje socjalizm, liberalizm, feminizm i «ideologię gender» oraz współczesną chadecję, bo «wypaczają umysły i zagłuszają sumienia». Źródłem zła są dla niego tzw. wartości europejskie”.
Skoro pedofilia to dla polskiej szkoły rzeczywistość polityczna Europy, to czego będą uczyć na religii? Jak hierarchowie gwałcą ministrantów? W szkole powinien istnieć przecież spójny system nauczania i przedmioty powinny się uzupełniać, każdy w swoim obszarze działania.