Książki i muzyka
Jak przekonywał wiele lat temu poeta, „muzyka to jest nasz festyn” i może dlatego garniemy się do słuchania i podziwiania, kochamy brzmienie wszystkich instrumentów, zwłaszcza gdy przemawiają do naszej wrażliwości. Pewnie to prawda, choć może nie do końca.
Zostawmy na boku rozmaite gusta, o których nie wypada dyskutować. Przymknijmy oczy na mało pocieszający fakt, że obok wielbicieli Beethovena i fanów Budki Suflera spotykamy zwolenników dźwięków przywodzących na myśl raczej jednostajne odgłosy młotów i wiertarek. Nawet jeśli ograniczymy się do wąskiej grupy melomanów, widzimy od razu dzielące ich głębokie różnice.
Jedni stoją cierpliwie po bilet na koncert albo premierę w operze, święcie przekonani, że nic nie zastąpi żywej muzyki. Muszą widzieć i słyszeć, jak sopranistka radzi sobie z wykonaniem najtrudniejszej partii, jak skrzypek zmaga się z opornym instrumentem, jak cierpi dyrygent domagający się posłuszeństwa od ogromnej orkiestry.
Symfonia w domowym zaciszu
A znów ci drudzy wolą słuchać oper, symfonii i kwartetów w domowym zaciszu, kolekcjonując coraz lepiej nagrane płyty odtwarzane na sprzęcie stanowiącym marzenie każdego mniej zamożnego audiofila. Najmłodsi wolą polegać na zbiorach dostępnych w sieci. Trudno bowiem zaprzeczyć, że dziś w żadnej filharmonii nie usłyszymy, jak gra Menuhin albo Horowitz, nie zobaczymy, jak za pulpitem dyrygenckim stają Toscanini i Karajan, nie wspominając już o legendarnych sopranach, altach, tenorach i basach.
Najmniej liczną grupę stanowią ci, którzy o muzyce lubią czytać. Może zresztą powinienem ująć to inaczej: wszyscy lubią czytać, tylko że nikt nie ma czasu! Książki o muzyce to niezawodne źródło wiedzy dla każdego szanującego się melomana, który zwykle kupuje je, stawia na półce i odkłada lekturę na lepsze czasy. Zauważyliście chyba, że gdy jesteśmy zmęczeni i zabiegani, łatwiej znaleźć godzinkę albo dwie na słuchanie niż na czytanie. Rozumiem, ale nie pochwalam.
Jeśli jesteśmy miłośnikami muzyki, a nie muzykologami obeznanymi z pięknem partytury, fachowe opracowanie może nas przerażać, podobnie jak sucha biografia kompozytora napisana bez troski o warsztat pisarski. Ale zdarzają się książki, w których talent narracyjny łączy się z artystycznym geniuszem, a opowieść staje się wspaniałą podróżą, równie pasjonującą jak niejeden koncert. Takie dzieło może stworzyć ktoś absolutnie wyjątkowy, komu udaje się absolutnie wszystko – na przykład ktoś taki jak John Eliot Gardiner, autor Muzyki w zamku niebios.
Świat zna go jako dyrygenta, jednego z największych i najbardziej pracowitych, ale wcześniej grywał na skrzypcach i altówce, pobierał lekcje kompozycji u samej Nadii Boulanger, a nawet śpiewał! To jeszcze nic, bo w sieci znajdziecie jego fotografie nie tylko z chórem i orkiestrą, ale i na ekologicznej farmie, którą prowadzi w hrabstwie Dorset na południu Anglii! A pisać książki zaczął dopiero po sześćdziesiątce – dodajmy, że w przyszłym roku skończy osiemdziesiąt lat.
Muzyka w zamku niebios opatrzona została podtytułem Portret Johanna Sebastiana Bacha, ale jest to zupełnie inna książka o Bachu niż wszystkie pozostałe. Ogromna, prawie sześćset stron gęstego druku. Pasjonująca, choć poświęcona kompozytorowi, którego życie uważano czasem za nieciekawe, a ostatnio coraz częściej za tajemnicze. Wcześniejsi biografowie przekopali blaknące dokumenty w poszukiwaniu sensacji – chyba bez większego sukcesu.
Gardinerowi chyba się udało, w jak najszlachetniejszym znaczeniu oczywiście. Stworzył dzieło o Bachu, ale i o sobie. Dlatego portret artysty łączy się tu z najbardziej osobistą refleksją autora, a opowieść zaczyna się nie od zwyczajowych informacji, lecz od zgoła niesamowitej anegdoty.
Czujne oko Jana Sebastiana
W 1935 roku Cieplice Śląskie-Zdrój, należące wtedy oczywiście do hitlerowskich Niemiec i noszące obcą nazwę, otrzymały prawa miejskie. W roku następnym opuścił je pewien żydowski nauczyciel muzyki. Zabrał ze sobą podobno tylko gitarę i olejny portret Jana Sebastiana Bacha, uważany dziś za najważniejszy wizerunek genialnego mistrza. Obraz trafił potem na przechowanie do wielce muzykalnej rodziny angielskiej i mały John Eliot dorastał pod czujnym, surowym okiem Jana Sebastiana!
Sam Gardiner nazywa publikację próbą „spotkania człowieka w jego dziele” i zastanawia się, jak sprawić, by Bach nie tylko nas zadziwiał, ale również „tańczył i śpiewał”. Któż mógłby zrobić to lepiej niż człowiek tak obeznany z każdą nutą, mający w pamięci stare rękopisy i wydawane w późniejszych wiekach zapisy nutowe, często kryjące błędy i nieścisłości. Jednak zdaniem autora wiedza muzyczna to stanowczo za mało, by znaleźć klucz do jedynej w swoim rodzaju sztuki, tak ściśle związanej z teologią i filozofią. Pisząc o kantatach, odwołuje się więc również do poezji Miltona, malarstwa Boscha, a nawet filmów Bergmana. Wreszcie kilka taktów Bacha nasuwa mu myśl o współczesnym jam session – co trzeba nie tylko odczuć, ale i mieć odwagę, by powiedzieć głośno całemu światu.
Podczas lektury nie wolno omijać przypisów, bo są one może najbardziej literackie w całej książce, przygotowanej do druku bardzo starannie, dopełnionej kalendarium, słowniczkiem terminów muzycznych i oryginalnymi ilustracjami. Zapytacie: Co tu nowego? Bo o matematycznej precyzji, artystycznej perfekcji i niewiarygodnej wprost płodności Bacha mieliśmy już okazję usłyszeć.
Książka Gardinera – zgodnie z zainteresowaniami autora – bada przede wszystkim rozległy kosmos dzieł wokalno-instrumentalnych. Zwraca tu uwagę niezwykle wyczerpująco opisany świat kantat pokazywanych w najrozmaitszych kontekstach, również tych, które z samą muzyką niewiele mają wspólnego. Wielką satysfakcję sprawiła mi pełna rehabilitacja Pasji według świętego Jana, często ginącej w cieniu „wielkiej” Pasji według świętego Mateusza. No i szukamy śladów Bacha nie tylko w kościele, ale i w kawiarni, a nawet w operze.
A przede wszystkim po lekturze widzimy w osobie Jana Sebastiana raczej nowatora niż tradycjonalistę. Jeszcze raz otrzymujemy dowód, że Bach wciąż zaskakuje, nawet jeśli nasz słuch muzyczny pozostawia nieco do życzenia. Bo twórca najwspanialszych w historii kantat wcale nie uważał się za geniusza! Mówiąc o swoich osiągnięciach, twierdził
wręcz, że tyle samo „pilnością i ćwiczeniami prawie każdy osiągnąć może”. Akurat!
Napisałem kiedyś esej o Bachu, ale nigdy nie został wydrukowany – zakończyłem go deklaracją głębokiej wdzięczności, jaką odczuwamy w stosunku do niewielu artystów, a nawet nie do wszystkich geniuszy. Jak dobrze, że był, że zdążył, że nie popadł w lenistwo ani pijaństwo, nie zniechęcił się i nie poddał rutynie, nie rzucił wszystkiego w kąt!
Chyba prawie to samo można powiedzieć o Mozarcie, który jednak podobno lubił pracować (dlatego sypiał zaledwie parę godzin na dobę). Na szczęście! Bo ten duch niefrasobliwy, nieznający troski o przyszłość, ciągle w podróży i prawie zawsze w długach, swoim zachowaniem proszący się o kłopoty, mógł przecież zmarnować się znacznie wcześniej. Dożył trzydziestu pięciu lat, a ilu dzisiejszym wykonawcom zapewnił mniej czy bardziej intratne zajęcie? Bez Mozarta filharmonie i opery całego świata nie świeciłyby pewnie pustkami, ale muzyka jednak wiele by straciła. Symfonie, koncerty fortepianowe, kwartety, opery, msze, sonaty, no i wreszcie otoczone legendą Requiem. Ileż tu dróg prowadzących choćby do Beethovena i Chopina...
Książeczka Danuty Gwizdalanki jest maleńka, ale autorce udało się zmieścić naprawdę imponujące bogactwo informacji, a jednocześnie przemyciła dyskretnie własną opinię. Mozart świadczy również o tym, że wydawca szuka nowej publiczności – choćby tej, która do filharmonii nie chodzi, operę omija szerokim łukiem, lecz zachwyciła się Amadeuszem w reżyserii Miloša Formana i sztuką teatralną Petera Shaffera, a także sensacyjną intrygą, w której pierwsze skrzypce (nomen omen) grać miał zawistnik Salieri. To było już dawno, bo teraz są gry komputerowe i Spotify. Może tą drogą uda się przemycić coś poza Marszem tureckim i Eine kleine Nachtmusik?
Oprócz wiedzy niezbędnej każdemu człowiekowi wychowanemu w kręgu kultury zachodniej, otrzymujemy również – zawsze w rozsądnych proporcjach – rozmaite anegdoty, ciekawostki i bardzo pożyteczne wskazówki. Wiedzieliście o tym, że Mozart miał właściwie na imię tak, jak jeden z synów wielkiego
Bacha – to znaczy Johannes? A na drugie – Chrisostomus. Używał natomiast trzeciego i czwartego – piękne czasy, gdy imiona można sobie było bez pośpiechu wybierać, lekceważąc wolę rodziców chrzestnych. „Amadeusz” to po francusku Amadé, po włosku Amadeo, po niemiecku Gottlieb, a po grecku Theophilus, czyli Bogumił. Czy skojarzylibyście to swojskie imię z wiedeńskim klasykiem?
No i jak to było z awersją Mozarta do fletu? Czy to możliwe, by twórca Czarodziejskiego fletu, najcudowniejszej opery tamtych czasów, nie znosił tego wspaniałego instrumentu? Czy wolał oboje, rogi i klarnety? Przeczytajcie sami, bardzo proszę.
Kto woli poważniejsze refleksje, nie przeoczy natomiast faktu, że czternastoletni Goethe spotkał we Frankfurcie siedmioletniego „chłopczyka w peruce i ze szpadą”, który grał na klawesynie i skrzypcach, improwizował, popisywał się swoimi talentami. Cudowne dziecko – zanim zaczął komponować i dyrygować, tańczył i śpiewał niczym dzisiejsze uzdolnione artystycznie pociechy występujące w programach telewizyjnych.
A przez całą książkę przewija się ten sam motyw, który spotkaliśmy w monumentalnym dziele Gardinera: artysty walczącego z konwencjami krępującymi w ten czy inny sposób swobodę wypowiedzi. Kiedy Mozart lekceważył obowiązujące reguły i stereotypy (a także oczekiwania publiczności!), powstawały najprawdziwsze arcydzieła – takie jak choćby moja ukochana 40 symfonia g-moll.