Blizny na zranionym narodzie
I tak oto francuski kilkumiesięczny maraton wyborczy dobiegł końca. Ostatnim aktem był wybór parlamentu, Zgromadzenia Narodowego, w dwóch turach, w jednomandatowych okręgach. Odbywają się one po wyborach prezydenckich, aby zapewnić głowie państwa możliwie jak największą większość na fali jego sukcesu. Lecz tym razem sukcesu nie było.
Pięć lat temu nie mylił się najpopularniejszy psychiatra francuski Boris Cyrulik, diagnozując fenomen Emmanuela Macrona epidemią wiary zranionego narodu, który w zbiorowym odruchu wcisnął młodego progresistę w kostium zbawcy. Twierdził, że jego sukces (dwa lata z nim pracował) to bardziej przypadek psychosocjologiczny niż polityczny, że to bardziej społeczna epidemia iluzji niż demokratyczna rewolta wyniosła go do władzy ponad skostniałymi partiami tradycyjnej lewicy i prawicy. Macron przyciągał tłumy śmiałością cudownego dziecka, któremu wszystko się udaje. Wsparty przez grupę oddanych ludzi, niczym leninista, podniósł upadającą władzę z paryskiego bruku po dekompozycji francuskiego systemu politycznego. Na fali tej epidemii wiary zdobył Pałac Elizejski, pałac Matignon i pałac Burbonów. Miał władzę większą niż de Gaulle, twórca V Republiki nawiązującej do idei bonapartyzmu. Poza zmianą konstytucji mógł wszystko.
Tak było, ale nie jest. Epidemia wiary ustąpiła epidemii niewiary, a macromanię zastąpił macrosceptycyzm. Prezydent „Jupiter”, tracąc większość absolutną w Zgromadzeniu Narodowym, zradykalizował francuską scenę polityczną, wzmacniając populizm i niepewność jutra – niepokojący sygnał niezadowolenia z funkcjonującej demokracji, tym bardziej że najsilniejszą partią stała się partia absencji, zwłaszcza wśród młodych. To poniekąd samospełniająca się przepowiednia Macrona z poprzednich wyborów, kiedy będąc już pewnym zwycięstwa, kokietował wyborców na mityngu w Angers, że nie jest aż tak bardzo pożądane, aby jedna partia zdobyła absolutną większość parlamentarną.
W tym roku prezydent nie uczestniczył w mityngach. Kampanię ograniczył do działań wizerunkowych. Zmienił nazwę swej partii z Republiko, Naprzód! (LREM) na Odrodzenie (Renaissance), deklarując, że jest otwarta na wszystkich obywateli, „niezależnie, skąd przychodzą”. Zawarł taktyczną koalicję przedwyborczą o nazwie Razem (Ensemble) z centrowymi ugrupowaniami, z Ruchem Demokratycznym (MoDem) François Bayrou, formacją Horyzonty (Horizons) byłego premiera Edouarda Philippe’a oraz secesjonistami z partii Republikanów, grupą Agir. Trzy tygodnie przed wyborami parlamentarnymi zmienił też rząd. Premierem została Élisabeth Borne, ministrem dyplomacji Catherine Colonna, a rzeczniczką rządu – Olivia Grégoire. Vox populi tego nie docenił, więc i wiatr historii powiał inaczej.
Przypomnijmy. Większość bezwzględna to 289 mandatów w 577-mandatowym parlamencie. Sojusz Razem Macrona zdobył względną większość – 245 mandatów, ale sama partia prezydencka LREM/Odrodzenie – tylko 141 (w 2017 r. – 308 mandatów). Lewicowo-populistyczna koalicja Nowa Ludowa Unia Ekologiczno-Społeczna (Nupes) pod przewodnictwem skrajnie lewicowej Francji Nieujarzmionej (LFI) Jeana-Luca
Melenchona zebrała 131 mandatów. Oprócz LFI w jej skład weszli Zieloni (EELV), komuniści (PCF) i socjaliści (PS). Koalicja już zapowiedziała odrębne kluby parlamentarne. Największą partią opozycyjną będzie więc skrajnie prawicowe Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen z historycznym wynikiem 89 mandatów. Tradycyjna prawica, Republikanie, zebrali 74 miejsca, mniej niż kiedykolwiek wcześniej, i jak oznajmił ich szef Christian Jacob, nie wejdą w sojusz z Macronem.
Tak więc zwycięzca francuskich wyborów parlamentarnych jest jeden – Marine Le Pen. To zdecydowanie większy sukces niż jej dwukrotny udział w drugiej turze wyborów prezydenckich. Po prawie pół wieku oddiabolizowała partię, którą przejęła po ojcu. Kordon sanitarny, zwany frontem republikańskim, który izolował tę skrajnie prawicową partię, blokując jej drogę do parlamentu w wyborach większościowych – przestał istnieć. Liderka partii, Le Pen, dopiero drugi raz została wybrana do Zgromadzenia Narodowego. W kończącym kadencję parlamencie jej partia ma tylko osiem mandatów, choć w europarlamencie – najwięcej, ponad 40, bo zdobytych w wyborach proporcjonalnych.
I co dalej, monsieur président? No cóż, władza „monarszego prezydenta” jest we Francji zbyt silna, aby jakieś polityczne rozwiązanie z jego udziałem nie zaistniało. Są trzy możliwości: rząd mniejszościowy, pakt rządowy (nie koalicja), rozwiązanie parlamentu, co szef państwa raz w roku może uczynić według własnego uznania. Najbardziej prawdopodobne to rząd mniejszościowy, który wyklucza zapowiadane reformy strukturalne, zwłaszcza emerytur. Tak czy inaczej Francuzów czeka nie tylko radykalizacja politycznej retoryki, lecz także tradycyjnie już radykalizacja ulicy, a Europę – wzrost eurosceptycyzmu ze strony populistów, zarówno z lewej, jak i prawej strony francuskiego parlamentu.
Prezydent jakoś sobie poradzi. A za pięć lat... zgroza, zgroza, zgroza. Nie! Żadne jądro ciemności. Żadna samospełniająca się przepowiednia. Znajdzie się jakiś inny Emmanuel II, piękniejszy, mądrzejszy, politycznie sprawniejszy, który zarazi Francję, a może i Europę, ba, świat cały – nową epidemią nadziei.
Uff, gorąco, a będzie jeszcze goręcej.