Faryzeusz i celnik
Od zawsze fascynowała mnie przypowieść Chrystusa o faryzeuszu i celniku w świątyni (Łk 18, 9-14), bo często pokazuje naszą szczególną religijność. Choć obaj mieli świadomość niezwykłości tego miejsca, to jednak nie do końca posiadał ją faryzeusz, odwiedzający boski przybytek tylko po to, aby wyliczyć swoje zasługi przed Odwiecznym, i nic ponad to.
Butnemu wybrańcowi losu Bóg był potrzebny tylko do poczucia samozadowolenia i bezrefleksyjnej pychy, do tego, aby kolejny raz mógł uświadomić sobie samemu, że jest kimś wyjątkowym, bo pościł kilka razy w tygodniu, odklepywał codzienne modlitwy i nawet dziesięciną wspierał zbożne cele. Więc czegóż chcieć więcej? Ani słowa o ciemniejszej stronie swojego życia, jednego stwierdzenia, że nie wszystko i nie zawsze było w nim tylko dobre. I na koniec pogarda, jaką wyraził w stosunku do tego drugiego człowieka, który modlił się w podcieniu świątynnego krużganka:
– „Dziękuję ci, Panie, że nie jestem jako ten celnik i inni jemu podobni...”.
W kościelnej radzie zasiadał pewien katolik, który często udzielał się w parafialnym życiu.
Jako pierwszy zgłaszał swoją gotowość do noszenia baldachimu nad Najświętszym Sakramentem, gorliwie poświęcał czas na organizowanie paczek żywnościowych dla mniej zamożnych współbraci, słowem taki kościelny samarytanin obecnego czasu. Ten przykładny z pozoru wierny miał jednak i drugie, mniej oficjalne oblicze, bo potrafił w niewybredny sposób traktować najbliższą osobę, swoją od wielu już lat poślubioną małżonkę, której nie szczędził nie tylko słownych połajań, ale często w zaciszu domowym posuwał się nawet do rękoczynów, uważając, że niekiedy są najlepszym sposobem perswazji.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że z czasem stawał się „mniej ostrożny” w swoich metodach działania, a inni coraz częściej byli mimowolnymi świadkami jego dokonań, bo mijając na ulicy jego ślubną, widzieli siniaki skrywane za wielkimi, ciemnymi okularami. Codzienność naznaczona przemocą nijak się miała do coniedzielnych komunii, jakimi się raczył, by zaraz potem z dumą maszerować przez całą długość kościoła, aby na koniec tego spektaklu zatopić się w głębi modlitwy. To przynajmniej okazywał wszem wobec. Sytuacja nie uległa zmianie nawet wtedy, kiedy „samarytanin” przesadził w rękoczynach i ślubna wylądowała na kilka dni w szpitalu. Kobieta nie wniosła oskarżenia, więc jakby nic się nie stało.
Do sprawy nie odniósł się także miejscowy proboszcz i dalej hołubił bliskiego świeckiego współpracownika, a nawet próbował nagrodzić zaangażowanie tego parafialnego aktywisty, rekomendując jego kandydaturę na przewodniczącego kościelnej rady. Ale wtedy swój głos sprzeciwu wyraziła pani Jadzia – inna parafianka zasłużona w miejscowych strukturach, będąca dodatkowo bardzo hojnym darczyńcą (chociażby w kwestii kościelnego parkanu kosztującego krocie). Choć w ewangelicznej przypowieści o faryzeuszu i celniku jest mowa o tym, że tylko tych dwoje pojawiło się w świątyni, to jednak warto zauważyć, że oprócz nich był w niej jeszcze ten najważniejszy. O gospodarzu tego miejsca zapomniał zadufany w swojej doskonałości faryzeusz i dlatego przegrał szansę na stanie się człowiekiem lepszym tak do końca i bez kalkulacji.
Ta przypowieść jest także swoistym memento dla naszego dobrego samopoczucia porządnych katolików i przyczynkiem do uczciwej samooceny, której powinniśmy dokonywać ze szczególnym uwzględnieniem drugiego człowieka, może stojącego z boku naszego życia, a może zupełnie gdzieś daleko od naszego dobrego samopoczucia. Może to przysłowiowy celnik, człowiek niby to zasługujący na pogardliwą ocenę z naszej perspektywy. Od oceniania i tego człowieka, i nas samych także, jest jednak ten trzeci, najważniejszy, który zawsze jest w świątyni.