Nożyczki, klej i mapa wyborcza
Informacja, którą chciałbym się z państwem podzielić, teoretycznie może nie brzmieć ekscytująco. Ot, władze Prawa i Sprawiedliwości mianowały nowych szefów okręgowych struktur partii. Istotne jest jednak to, że praktycznie podwoiły ich liczbę i że to pierwszy krok do zmiany granic okręgów wyborczych.
Gerrymandering to termin z amerykańskiej polityki, oznaczający manipulowanie granicami okręgów wyborczych. Nazwa wzięła się od gubernatora Elbridge’a Gerry’ego i słowa „salamandra”, bo wytyczone przez polityka granice okręgów miały przypominać wijące się na skałach płazy. Zasada, która przyświecała Gerry’emu, była prosta. Jeśli mamy szansę na zwycięstwo, to okręg musi być mały i maksymalnie komasować naszych wyborców. Jeśli wygrana wydaje się sprawą odległą, to wówczas trzeba wcisnąć do takiego okręgu tyle hektarów, ile tylko się da. Wówczas zamknie się usta malkontentom.
Wspominam o tym, bo mam wrażenie, że Prawo i Sprawiedliwość robi pierwsze przymiarki w tym kierunku. Partia ma powody do obaw. Nie tylko kolejne sondaże zwiastują jej porażkę, ale kłody pod nogi rzuca też demografia. Nie jest tajemnicą, że PiS to partia emerycka, której nigdy nie udało się przekonać do siebie roczników 80. czy 90. Remedium na ten problem mogłoby być wytyczenie nowych okręgów i zmaksymalizowanie szans poza dużymi miastami.
Dla przykładu w Małopolsce, gdzie PiS jest mocny, z dotychczasowych czterech okręgów powstanie osiem, a Podhale otrzyma niepodległość od Nowego Sącza. Wszędzie tam kandydat PiS może liczyć na poparcie przekraczające 50 proc. Tym samym mniej popularnym kandydatom trudniej będzie się przebić. Nie wystarczy już, że pojadą do kilku kolejnych wsi, by zdobyć poparcie, bo te będą należeć do innego okręgu wyborczego. W ten sposób wzmacnia się najsilniejszego gracza w regionie.
Dodatkowo Jarosławowi Kaczyńskiemu sen z powiek ma spędzać Senat, który – na skutek jego własnej nieudolności – znalazł się w rękach opozycji. Prezes PiS miał wyciągnąć wnioski z minionej porażki i tym razem w okręgach, które mogą przechodzić z rąk do rąk, chce postawić na ludzi niezwiązanych z PiS-em, a raczej z lokalnym samorządem. Oferując im szybką karierę i trampolinę do ogólnopolskiej polityki, w zamian miałby zyskać lojalność. To jednak strategia, która może zaprowadzić donikąd. Łatwiej byłoby już ściągnąć z Brukseli tłuste, ale wierne koty, takie jak Patryk Jaki czy Dominik Tarczyński. Z nowym narybkiem może być problem. Historie pani Moniki Pawłowskiej i pana Zbigniewa Gryglasa uczą, że pozbawieni ideowego zacięcia politycy mogą pójść tam, gdzie są większe konfitury. Znów zaczną się zakulisowe kupowanie głosów i głośne transfery. Wszystko to, co kładzie się cieniem na polskiej polityce od wielu lat.