Nie zakopuj swego talentu!
Rozmowa z KATARZYNĄ WILK-WASICK – wicemistrzynią świata w pływaniu
– Gratulacje! Srebrny medal, wicemistrzostwo świata! Wielkie osiągnięcie!
– Niesamowite uczucie, ciągle są we mnie ogromne emocje. Medal noszę przy sobie; nawet chętnie bym się z nim przespała, ale dzielę się nim, pokazuję każdemu, kto mi gratuluje. Wicemistrzostwo świata daje mi jeszcze większą dawkę motywacji. Jestem w siódmym niebie, ale nabieram już energii, bo za kilka tygodni wystartuję na mistrzostwach Europy.
– Z najlepszym czasem awansowała pani do finałowego wyścigu.
– Nie ma nawet odrobiny niedosytu po zdobyciu srebrnego medalu. To mój największy sukces w karierze. W Budapeszcie poprawiłam rekord życiowy, ustanowiłam rekord Polski, dałam z siebie maksimum możliwości. Przegrałam tylko z wielką Sarah Sjöström. Szwedka to „damski Michael Phelps”. Mam wielką satysfakcję, powód do dumy, że mogę rywalizować z gwiazdą światowego pływania. Nakręcamy się obie, mobilizujemy; raz udało mi się z nią wygrać i to może być dobra zapowiedź naszych kolejnych pojedynków.
– Pływacki sprint – 50 metrów stylem dowolnym – określany jest jako najtrudniejsza konkurencja pływacka.
– To dystans porównywany do biegu na 100 metrów. Wszystko dzieje się w zawrotnym tempie. Liczy się każdy detal – od reakcji, skoku, wyjścia z wody, aż po sam finisz. Wszystko musi być wytrenowane, by decydujący wyścig był „moim automatem”. Istotne jest pociągnięcie wody, każdym mocnym ruchem trzeba jej przeciągnąć jak najwięcej. To nie jest „mielenie wody”, chodzi o wykonanie mocnych, ale efektywnych ruchów. Każdy pływa inaczej. Niektóre rywalki biorą jeden oddech w czasie wyścigu, rzadko dwa.
– A pani?
– 50 metrów pokonuję na bezdechu. W perfekcyjnym wyścigu zaczerpnąć powietrze można dopiero na mecie. Każde odwrócenie głowy to przecież strata setnych sekundy. Wykonuję mnóstwo pracy, by powiększyć objętość płuc, nie martwić się o brak tlenu i przepłynąć ten szalony dystans na maksymalnych obrotach. Z chwilą wejścia na słupek startowy odcinam się zupełnie od tego, co się dzieje wokół, nie myślę.
– Teoria odciętej głowy?
– Zaprzątanie głowy innymi sprawami jest stratą czasu, a w sprincie setne sekundy to niemal wieczność. Przed startem lubię posłuchać muzyki. Jeśli potrzebuję dodatkowych emocji, to puszczam sobie przeboje AC/DC, ale są takie sytuacje, że słucham bardzo spokojnego utworu, zupełnie niekojarzącego się z tak szybkim wyścigiem. Nie zawsze należy nakręcić się i wejść na wysokie obroty; bywa, że lepiej wyciszyć się, załagodzić rozbudzone za wcześnie emocje.
– Stosuje pani wizualizację swoich występów?
– To wręcz obowiązek, zwłaszcza w okresie treningowym, bo motywuje mnie to do jak najlepszego wykonania choćby tylko drobnego ćwiczenia. Wyobrażam sobie każdy detal mojego wyścigu, słyszę doping ludzi na trybunach, widzę moment wygranej, ale i porażki. Przygotowuję organizm na dwa scenariusze – na odpowiednie dla nich emocje.
– Kto jak nie pani wie o tym najlepiej... Przydaje się wykształcenie psychologiczne.
– Przed igrzyskami w Tokio byłam przekonana, że zdobędę medal i emocje mnie pochłonęły, uległam im. Ostatecznie zajęłam piąte miejsce, odniosłam sukces, ale nie byłam świadoma tak mocnych wrażeń. Emocje będą mi zawsze towarzyszyły i muszę znaleźć odpowiedni sposób, by sobie z nimi radzić, a przede wszystkim nauczyć się pogodzić z każdym końcowym rezultatem. Studia bardzo mi pomogły, ale ważne jest doświadczenie zdobyte przez wiele lat kariery. Byłam skazana na pływanie, bo moi starsi bracia zostali wychwyceni przez pierwszą Polkę, która zdobyła w tej dyscyplinie olimpijski medal – Agnieszkę Czopek. Do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w rodzinnym Krakowie trafiłam i ja. Zawsze wpatrzona w starszych braci widziałam w nich superbohaterów, imponowali mi, a rodzice chcieli, byśmy razem uprawiali pływanie.
– I stało się ono życiową miłością?
– Oj tak, zwłaszcza kiedy jeden z moich trenerów – Benedykt Twardosz – dostrzegł mój talent. W piątej klasie szkoły podstawowej powiedział, że będę startowała na igrzyskach olimpijskich. Zapisał na tablicy czasy, jakie osiągnę w przyszłości. Bardzo we mnie wierzył.
– Nie pomylił się. Już cztery razy startowała pani na igrzyskach.
– Byłam w Pekinie, Londynie, Rio de Janeiro i Tokio. Po igrzyskach w Brazylii doznałam poważnej kontuzji barku. Wydawało się, że to koniec mojej kariery. Wiele zmieniło się wtedy w moim życiu, bo ukończyłam studia, wzięłam ślub, przeprowadziłam się do Las Vegas, odnalazłam swoje miejsce w pracy biurowej w tamtejszym Instytucie Badań Klinicznych. Było mi przykro, bo wydawało się, że skończyłam na zawsze z pływaniem. Nie chciałam się z tym pogodzić, bo pamiętałam słowa ukochanej babci: „Jak znajdziesz swój talent, to go nie zakopuj, tylko pielęgnuj”. Spróbowałam raz jeszcze, choć w dużej mierze pomógł przypadek.
– Dlaczego?
– Napisali do mnie znajomi ze studiów z Uniwersytetu Południowej Kalifornii w Los Angeles. Wybierali się na zawody masters do Las Vegas i namówili na wspólny start. Pływało mi się dobrze, byłam zaskoczona zupełnie poprawnymi czasami, ale przede wszystkim świetnie się bawiłam. Uświadomiłam sobie, jak wielkie znaczenie ma dla mnie sport, i odkurzyłam miłość do pływania. Ważne było, że zauważył mnie Ben Loorz, trener z okresu studiów, i zaproponował współpracę. Z wielką radością dołączyłam do stworzonej przez niego profesjonalnej drużyny. W powrocie do pływania wsparł mnie mocno mąż.
– Amerykanin. Po nim nosi pani nazwisko Wasick.
– W miniony piątek obchodziliśmy w Krakowie piątą rocznicę ślubu. Matthew ma polskie korzenie. Pradziadek mojego ukochanego Mateusza był
Polakiem i przed laty osiadł w USA. Głos męża miał wielkie znaczenie w moim powrocie. Byłam szczęśliwa, że otrzymałam szanse kontynuowania kariery. Celem był występ na igrzyskach w Tokio, ale mąż stwierdził, że prawdziwym wyczynem powinien być medal. Tym pobudził mój umysł. Uwierzyłam, że właśnie tak powinnam się nastawiać po przerwie spowodowanej kontuzją. Warto było wrócić, bo poznałam sport z innej strony. Wiele w sobie przewartościowałam.
– Po dwudziestu latach pływania sięgnęła pani po sukcesy.
– Kiedyś twierdzono, że tylko młodzi pływacy mogą zdobywać medale. Dwudziestopięciolatek nazywany był emerytem, a trzydziestolatek sportowym starcem. Na szczęście trendy się zmieniły. Jestem ciekawym przypadkiem – musiałam czekać wiele lat, aby dopiero jako trzydziestolatka poczuć smak sukcesu. Cieszę się z powrotu, bo przekonałam się, że jestem w stanie być w światowej czołówce, walczyć o medale na największych imprezach. W 2018 roku zaczynałam właściwie od zera, ale stawiałam sobie inne cele niż we wcześniejszym okresie. Nabrałam ogromnego szacunku do mojej pracy, miałam wsparcie rodziny, trenera, a to bardzo ważne. Na sukces w sporcie składa się bardzo wiele czynników. Sama nie dałabym rady, bo dopiero właściwa współpraca z całym sztabem przynosi efekty. Trzeba zrezygnować z wielu przyjemności, ograniczyć życie towarzyskie do minimum, bowiem oczy muszę mieć cały czas w wodzie.
– Nie zawsze tak było w czasie kariery?
– Przyznaję – nie zawsze tak było! Dojrzałam. Uświadomiłam sobie, jak ważne są: regeneracja, odpowiedni wypoczynek, właściwa dieta i odpowiednia pora na sen. To wszystko przekłada się na ostateczny wynik. Nie piję alkoholu, bo wiem, że lampka wina może negatywnie wpłynąć na mój trening. Nie mogę zarwać nocy na zabawę, bo o piątej rano na zajęciach w basenie muszę być wypoczęta i gotowa do ciężkiej pracy. Trener Loorz jest znakomitym fachowcem, ale i świetnym człowiekiem. Zna mnie doskonale, ufa, dogadujemy się, ze wspólnej pracy czerpiemy pokłady radości. Profesjonalistą trzeba być nie tylko w wodzie, na siłowni, ale i w każdej minucie codziennego życia. W czasie treningu trzeba oddać całą siebie, bo jeśli nie wykonam ze stuprocentową sumiennością nawet drobnego ćwiczenia, to cały dzień będzie wyrzucony do kosza, a postawiony sportowy cel się oddali.