Młodzieniec z gitarą
„Przyszliście tu, żeby posłuchać smutnych piosenek” – powiedział James Blunt, niedawny gość łódzkiej Atlas Areny, przed zaprezentowaniem publiczności przeboju „Goodbye My Lover”. – „Oto jedna z nich!”. Widzom najwyraźniej utwór przypadł do gustu, bo śpiewali razem z piosenkarzem. Trudno, żeby było inaczej, bo to jeden z najpopularniejszych jego przebojów. „Wydaje mi się, że macie dobre głosy” – rzekł wykonawca, kiedy wybrzmiały ostatnie takty jego popularnej kompozycji (współautorem piosenki jest Sacha Skarbek). – „Ale mimo to brzmicie, jakbyście nie ćwiczyli parę lat” – dodał, nawiązując do dłuższej przerwy w koncertach spowodowanej pandemią.
W ostatnich tygodniach do Polski zjechało wielu zagranicznych piosenkarzy. Takich z estradowego topu, a do nich ten 48-letni Anglik się zalicza. Naprawdę nazywa się James Hillier Blount, ale postanowił nieco inaczej przedstawiać się melomanom. Widząc go skaczącego z gitarą po scenie i czarującego swoim młodzieńczym uśmiechem, trudno uwierzyć, że zbliża się do pięćdziesiątki. Wydaje się, jakby debiutował niedawno. Tymczasem było to 18 lat temu, bo w 2004 roku. Wtedy ukazał się jego przebojowy longplay „Back To Bedlam”. Poznaliśmy wówczas jego łatwo rozpoznawalny głos, często przechodzący w falset, i jego talent do pisania łatwo wpadających w ucho melodii. To na tym właśnie longplayu po raz pierwszy zabrzmiał przebój „Goodbye My Lover”, doskonale dziś znany jego licznym fanom.
Ale nie tylko po tym kawałku artysta nawiązał do blisko dwóch lat, kiedy noszenie maseczek było na porządku dziennym, a lockdowny paraliżowały życie. Raz nawet rzucił się na widzów, którzy przez parę minut nosili go nad głowami na wyciągniętych rękach. Tak robią często przedstawiciele muzyki metalowej, choć okazuje się, że nie tylko. Blunt pokazał, że też tak lubi. Zanim jednak na ten numer się odważył, założył na twarz potężną przeciwgazową maskę. Prawdopodobnie bardziej, żeby zamanifestować koniec trudnego okresu, jaki wszyscy przeszliśmy, niż rzeczywiście ochronić się przed zarażeniem. Uznał, że można już na ten temat pożartować, skoro chwilowo pandemia odpuściła.
„Spróbujmy jeszcze raz zaśpiewać” – zachęcił widzów przed kolejnym utworem. – „Teraz trochę głośniej. Popracujcie przeponą, jak to radzą specjaliści. W kolejnej piosence są wysokie nuty, więc jest ona tylko dla dziewczyn. Mężczyźni sobie nie poradzą. Będzie tak wysoko, że tylko kobiety i psy całość usłyszą. Zatem, panowie, będziecie mieli trzy minuty ciszy i pewnie się cieszycie, bo prawdopodobnie wasze żony lub dziewczyny was tu przyciągnęły”.
Rzeczywiście muzyka Blunta jest głównie dla młodych kobiet, chociaż na widowni były również starsze fanki piosenkarza. Nie brakowało też przed estradą mężczyzn. Oni, podobnie jak kobiety, ochoczo rytmicznie podrygiwali przy hitach artysty. Zatem mężczyźni też go lubią.
Wykonawca zaczął występ od kompozycji „Breath”, pochodzącej z albumu „Moon Landing” – czwartego w jego fonograficznym dorobku – wydanego w 2013 roku. Do tej pory nagrał sześć albumów.
Nie został jeszcze nagrodzony Grammy, ale był blisko, bo uzyskał pięć nominacji. Wszystkie jednego roku. Było to podczas 49. edycji Grammy, która odbyła się w 2007 roku. Kandydował wówczas jako najlepszy nowy artysta, jako autor płyty „Back To Bedlam” oraz w trzech innych kategoriach za piosenkę „You’re Beautiful”, pochodzącą z debiutanckiego longplaya. Miał duże szanse na Złoty Gramofon, ale niefortunnie dla niego Ameryka przypomniała sobie o muzyce country i w najważniejszych kategoriach triumfowały członkinie grupy Dixie Chicks oraz Carrie Underwood, też przedstawicielka rytmów z Nashville.
Ostatni, jak na razie, album Blunta nosi tytuł „Once Upon a Mind” i miał premierę krótko przed pandemią, bo w 2019 roku. Później życie muzyczne zamarło. Wielu artystów wykorzystało ten czas na komponowanie. Niektórzy nagrywali w domowych studiach lub prezentowali swoje utwory na internetowych portalach. Blunt wykorzystał ten czas na odnowienie kontaktów z rodziną.
„W 2020 roku odwołano naszą trasę i musiałem wrócić do domu. Odkryłem wówczas różne rzeczy, o których wcześniej nie miałem pojęcia. Dowiedziałem się, że mam dzieci” – żartował w Atlas Arenie. – „Teraz, kiedy pandemia się cofnęła, powiedziałem żonie, że wreszcie mogę ruszyć z koncertami. Ona myślała, że moje tournée potrwa jakieś trzy tygodnie, tymczasem nie mam zamiaru pokazywać się w domu co najmniej do świąt Bożego Narodzenia. Ale nie mówcie jej tego!”.
To nie był jedyny raz, kiedy Blunt żartował z czasowego unieruchomienia. „Wasz lockdown był łatwy, w przeciwieństwie do mojego” – zapewnił widzów. – „Ja musiałem czasy odosobnienia spędzić z moją teściową. 68 dni, 11 godzin i 36 minut. To było szokujące!”.
„A to utwór, który dedykuję moim dzieciom” – powiedział przed piosenką „The Greatest”, dodając z uśmiechem: – „Jakkolwiek mają na imię...”.
Blunt bardzo swobodnie czuł się na scenie. Podczas śpiewania większości piosenek grał na gitarze. Czasami zasiadał przy pianinie. Udowodnił, że grę na tym instrumencie też ma dobrze opanowaną, bo kiedy przewróciło się krzesło, na którym przy pianinie siedział, dokończył utwór na stojąco, przez cały czas nie odrywając dłoni od klawiatury.
„Teraz będzie mój ulubiony utwór” – powiedział przed zaprezentowaniem kompozycji „Same Mistake”. – „Chciałbym, żebyście przy nim zapalili latarki. Wiem, że oszczędzacie baterie, żeby po koncercie przywołać taksówki, ale zróbcie to dla mnie. Osobom z siwymi włosami powiedzcie, jak to zrobić. No chyba, że nadal mają nokie...”.
Widowisko wypełniły znane piosenki. Były wśród nich przeboje „Trouble”, „Wisemen”, „High” oraz inne. Wszystkie często powracają w radiu. Dlatego widzowie doskonale znali słowa i nierzadko śpiewali razem z Bluntem. Nie tylko wtedy, kiedy artysta o to poprosił.
„Unieście ręce i powiedzcie Łódź” – zachęcił artysta na pożegnanie, po finałowym utworze „1973”. Publiczność go posłuchała i wykrzyknęła nazwę miasta, w którym koncert się odbył. „Dziękuję” – odpowiedział po polsku Blunt. – „Zobaczymy się wkrótce. Dobranoc!”.
Tekst i fot.: GRZEGORZ WALENDA