Po Toporze lat 25
Roland Topor albo TO-psycho-POR. Kochał gry słowne, dwuznaczności, ironię, antyironię. Grafik, malarz, rysownik, fotograf, pisarz, poeta, dramaturg, reżyser, aktor, scenarzysta, scenograf... Artysta wszechstronny. Syn polskich Żydów. Zmarł 25 lat temu w swoim paryskim mieszkaniu przy ulicy Boulainvilliers 44, mając 59 lat. Żegnał się z życiem, pisząc tak:
Ta niekomfortowa sytuacja, jaką zajmuję w tym świecie, jakkolwiek byłaby skromna i tak będzie mi wkrótce odebrana. Dziś. Jutro. Za rok... Nagle rok ostatni. Potem śmierć, utrata języka, eksplozja słońca, nicość po horyzont. Prawdziwe jest to, co kończy się źle i szybko.
Świat Topora był jak z koszmarnego snu rozkosznie podlany rozpaczą. Śmiech absurdu. Rechot purnonsensu, groteski, makabry. Czarny humor, obsceniczny, wisielczy, przesiąknięty wielkim apetytem na życie. Topor był pod wpływem Alfreda Jarry’ego, dadaistów, surrealistów (znał André Bretona). Jego twórczość oscylowała między poetyką Magritte’a i kafkowską bezradnością. Współpracował z pismem „Hara-Kiri”, przedstawiającym się jako „gazeta zła i głupia”. Współtworzył „Grupę Paniczną”, stąd swój styl oraz poczucie humoru określał mianem panicznego. Autor „Pamiętnika starego pierdoły” i „Chimerycznego lokatora”, debiutanckiej powieści przełożonej na polski przez jego przyjaciela grafika Romana Cieślewicza, na której podstawie Roman Polański nakręcił „Lokatora”. Topor zagrał w nim epizod, podobnie jak u Herzoga w „Nosferatu wampir”. Przygotował też projekt magicznej latarni do „Casanovy” Felliniego.
Stoję na pasażu Rolanda Topora, wpatrując się w jego tablicę niedaleko paryskiego Dworca Wschodniego na wysokości zacienionej alei Verdun. To raczej mikropasażyk, na którym mieszczą się latarnia, drzewo i namiot kloszarda. Prowadzi do kompleksu sportowego. Wolę pić, niż uprawiać sport. To mniej niebezpieczne. I mniej idiotyczne – oznajmia Topor swoim tekstem z „Café Panika”. Dobrze, usiądę więc obok, w knajpie „East Bunker”, by doczytać, kim był ten, który swoje życie i twórczość nazywał robinsonadą.
– Chcesz wiedzieć, kto to jest Roland Topor? – pyta i odpowiada Topor. – Jest prawie niemożliwe odpowiedzieć na to pytanie. Zdania na jego temat są podzielone, sprzeczne krążą pogłoski. Mógłby to wyjaśnić Janus, bo Topor wydaje się mieć dwa oblicza. Wychwala
się jego odwagę (do samolotu nie wejdzie), choć wszyscy, którzy go znają, przyznają, że jest tchórzem. Jego egoizm jest wyjątkowy, ale kompensuje go olbrzymią szczodrością (nie przestaje mówić ludziom, że mają rację).
A ludzi w tym knajpianym „bunkrze” dużo. „Bunkier Wschodni”. Źle się to kojarzy, więc wychodzę z tej knajpy, kierując się na południe. Gdy mijam kościół św. Laurenta, przypomina się tekst Toporowy – „Święty Jan Paweł” o spotkaniu papieża z Jezusem. Grzeszno-prześmiewczo-proroczy, napisany dziewięć miesięcy po zaskakującej świat intronizacji polskiego papieża w Stolicy Piotrowej. Dalej kanał św. Marcina, a za kanałem świętego, przy ulicy Jacques Louvel-Tessier 11, stoi dom dzieciństwa TO-psycho-POR-a, którego tekst kontynuuje dziwaczny wywód:
W końcu co ludzie sobie wyobrażają? Pod pretekstem, że rysuję potworne rzeczy i piszę przerażające historie, wyobrażają sobie, że jestem żałosnym typem, obsesjonistą seksualnym, sadystą, psychopatą, chamem, źle wychowanym bydlakiem. Żywo protestuję. Nigdy nie wykopałem ładnej nieboszczki, żeby ją zgwałcić, ani nie przygwoździłem dziecka do moich drzwi, ani nie wpychałem dymiących się flaków do spodni. Być może te postacie wyłoniły się nieoczekiwanie w trakcie rysowania lub pisania opowiadania, to możliwe, nie pamiętam, ale chciałbym podkreślić, że wszelkie podobieństwo między nimi a mną to czysty przypadek. Jestem nieszczęsnym śmiertelnikiem, wykonanym z ciała, kości i krwi, podczas gdy moje stworzenia są produktem wyobraźni i jeśli mają szczęście mieć ciało na papierze, atrament zamiast krwi, to ich kości zostają mi do obgryzienia, tym mi się płaci. Na wernisażach nierzadko zaczepiają mnie nieznajomi: „To dziwne, pan jest podobny do swoich rysunków”. I jeśli pomimo moich zaprzeczeń konwersacja toczy się dalej, przybiera taki zwrot: „Założę się, że lubi pan uprawiać miłość ze zwierzętami? Nie? Woli pan bardziej wyrafinowane rozkosze? W pojedynkę? Sadysta czy masochista? Lubi pan wciskać genitalia między drzwi? Nie? Więc kurwy? Założę się, że krąży pan cały czas po gorącym Saint-Denis!...”. Ach, publiczność! Jest cudowna, czyż nie?
Jeszcze dalej, za Sekwaną, mieści się ostatnia kwatera Topora, na cmentarzu Montparnasse, w schludnej alei Północnej nr 14. Trzysta dni po jego śmierci ukazała się „Święta księga cholernego Proutto” (anagram autora), dziś, po 25 latach wznowiona. Zaczyna się tak:
Nie wiem, jak do tego doszło, ale takie są fakty: od trzystu dni jestem Bogiem Zoasów. To zajęcie najprostsze na świecie. Piję, jem i spaceruję brzegiem morza. Dużo śpię, głównie dlatego, że brakuje innych rozrywek, chociaż Zaosi robią, co mogą, by zaspokoić każdy mój kaprys. Wystarczy, że ściągnę brwi, a ogarnia ich przerażenie. Kichnę, a chylą się w pokorze, pierdnę – padają na twarz. Są na każde moje skinienie, wypełniają rozkazy, których jeszcze nie wypowiedziałem. Trudno o coś bardziej wkurzającego.
I jeszcze ten krzyk: Mamo, przerwij ciążę i tak mnie zabiją!