Burza w szklance kompotu
Rwetes, jaki wybuchł po słowach noblistki, że literatura nie jest dla idiotów, był krótkotrwały. Młodzi taki wir emocji nazywają gównoburzą. Nawet lewicowa dziennikarka Staśko, która oburzona słowami Tokarczuk nagłośniła je, a wkrótce zniesmaczona fetorem, jaki wywołała, nie do końca rozumiejąc pisarkę, wymiksowała się ze sprawy, choć wcześniej waliła jak cepem: „Tokarczuk nie chce, by jej książki trafiały pod strzechy, bo ona «nie pisze dla idiotów». To jest podejście do ludzi, które zawsze mnie mierziło. Pod strzechami mieszkają idioci, którzy nie myślą i nie czują? Nie dość, że to nieprawdziwe, to jeszcze głęboko pogardliwe. Niestety” – piekliła się kobiecina najgłupiej, jak umiała.
Co pozostało po „aferze”, w której jedni z autorki „Empuzjonu” i wartości, jakie wyznaje, szydzili, a drudzy jej bronili? Nic. Jeden z rozsądniejszych głosów dobyła z siebie Eliza Michalik, która słowa pisarki przemyślała zgodnie z jej logiką. „Powiedzieć, że niektóre rzeczy nie są dla idiotów, to nic więcej jak stwierdzić oczywistość”, wysnuła sensownie, ale i dokręciła śrubę: „Matematyka nie jest dla idiotów, loty w kosmos też nie, sztuka, bycie chirurgiem czy pilotem odrzutowca – na miłość boską także!”. Michalik wzniosła argumentację na poziom akademicki, choć dotąd obowiązywał egalitarny, ludowy imperatyw, że nie dla idiotów jest tylko Media Markt. „Wypowiedź Olgi Tokarczuk aktywowała nasze ogromne głębokie narodowe kompleksy”, zdiagnozowała komentatorka. Większość uczestników tej burzy w szklance wodnistego kompotu starała się interpretować słowa noblistki bądź, jak pisarz Żulczyk, autorsko definiować termin „idiota”. Żulczyka można zrozumieć, ma branżowe doświadczenie, długo ucierając definicję pojęcia „debil”, którym nazwał nie anonimowego czytelnika, ale jednego, konkretnego, Andrzeja Dudę.
Tymczasem Tokarczuk powiedziała prawdę tak oczywistą, że bolesną. „Nigdy nie oczekiwałam, że wszyscy mają czytać i że moje książki mają iść pod strzechy. Wcale nie chcę, żeby szły pod strzechy. Literatura nie jest dla idiotów. Żeby czytać książki, trzeba mieć jakąś kompetencję, pewną wrażliwość, pewne rozeznanie w kulturze”. Kto słuszność tych słów zakwestionuje? Na pewno nikt myślący. Nikt czytający.
Aliści w rozumowaniu Olgi Tokarczuk coś mi od początku nie pasowało, a nie miało nic wspólnego z głuchym pohukiwaniem pobudzonych ideowo zoilów i moralistów, niosącym się z polskiego gumna. Nie dawało mi to spokoju do chwili, kiedy uświadomiłem sobie, że myśl wybitnej pisarki należy odwrócić, by od razu wyraźniej ujrzeć jej racje. Bo literatura, ba! – kultura en general – zawsze powstaje dla wszystkich i dla każdego! Jest w założeniu egalitarna! Rzecz w tym, by ci wszyscy i każdy zechcieli z niej skorzystać, podjąć wysiłek jej poznania, przeżycia i przemyślenia. Ludzie sami nadają sobie umowny status – idioty bądź nieidioty – co nie odnosi się do upośledzenia umysłowego, a rozumiane jest kolokwialnie.
Ergo, idiota to arogancki nieuk, o samopoczuciu zbudowanym na pogardzie dla wszystkiego, co może zmusić go do poznawania, przeżywania i myślenia. Bo nie jest prawdą, że nie można istnieć bez umysłowego wysiłku. Można istnieć, nawet nieźle prosperować, na przykład w polityce, handlu obwoźnym czy w zbieractwie runa leśnego, a łatwe, niewymagające wysiłku życie to przecież marzenie milionów. Dalej, popatrzmy na klasę rządzącą albo tę sfrustrowaną, aspirującą do rządzenia... Czy komuś tam przeszkadza nieuctwo? Arogancja albo pieniactwo. W tłumie zawsze znajdzie się ktoś, kogo zaboli, że nazwany po imieniu utożsami się z durniem albo idiotą. Wtedy rzeczywiście poczuje się gorzej i zaswędzi go stygmat, wstydliwie ukryty. Gównoburza, jaka w lipcu przeszła nad nami, to dzieło rodzimych, mentalnych bidoków, duchowych kuzynów tych, których opisał J.D. Vance w swej głośnej „Elegii”.
Wypowiedź pisarki, a ta powinna zmuszać do umysłowej reakcji, wywołała szereg sensownych, tudzież bezsensownych ripost, które do przedmiotu sprawy nic nie wniosły, poza tym, że znów potwierdziły, że pojęcie „Tokarczuk” w naszej rozłażącej się w szwach ojczyźnie odpowiada pojęciom takim, jak demokracja, praworządność czy prawa człowieka. Kto jest za demokracją w nowoczesnym stylu, prawami człowieka i praworządnością, automatycznie jest za Tokarczuk. Kto jest przeciw tym wartościom i nadaje im ciasne, partykularne znaczenie, jest przeciw Tokarczuk, a za jej antagonistami w rodzaju Kaczyńskiego, Ziobry czy Macierewicza. Podział jest czysto ideologiczny, absurdalny i głęboko kaleczący. Ale jest.
Pojęciami idioty i idiotyzmu szermuje się nagminnie, bo są pojemne i nie wymagają zagranicznych synonimów. „Idiota albo zdrajca”, hamletyzuje prof. M. Migalski... „To argument idioty” merytorycznie atakuje antagonistów blagier z NBP. Kontestujący rządowy projekt ustawy o dodatku węglowym poseł Konfederacji Bosak charakteryzuje koleżeństwo ustawodawców: „Co za poziom zidiocenia! Trudno to opisać”. Opinii posła szerzej nie komentowano tylko dlatego, że lekturze sejmowego stenogramu nie każdy idiota podoła.