Precedencja i posłuszeństwo?
Kiedy w 1976 roku rozpocząłem moją formację seminaryjną, jednym z ważniejszych punktów naszego życia za murami były cotygodniowe spotkania porządkowe z wicerektorem, na których pouczał nas o konieczności przestrzegania zakazów i nakazów wyznaczających nasze codzienne zachowanie. W trakcie tych wyliczanek, co jest dozwolone, a co be, prawie zawsze podkreślał: „Kościół nigdy nie będzie klubem dyskusyjnym, a jego istota zawiera się w dwóch podstawowych zasadach: posłuszeństwo i precedencja”.
Z tych dwóch zasad rozumieliśmy tę pierwszą – posłuszeństwo, ale ze zrozumieniem drugiej mieliśmy mały kłopot. „Precedencja to konsekwencja pierwszej zasady i należy ją rozumieć jako uznanie podległości wynikającej z hierarchiczności tej instytucji” – tak w kilku słowach wicerektor przekazał nam istotę tej drugiej fundamentalnej zasady. W swoim zachowaniu zresztą manifestował swoją podległość wobec tego kanonu, bo choć po ludzku nie trawił rektora, to z racji jego zwierzchnictwa posłusznie naginał swoją dumę i nigdy nie starał się być przeciwko jego decyzjom, a w chwili gdy ten otrzymał sakrę biskupią, pierwszy złożył mu homagium, manifestując uznanie decyzji kościelnej centrali.
Po latach jednak Kościół uległ ewolucji i bezrefleksyjne akceptowanie niektórych decyzji coraz częściej podlega krytycznej ocenie wiernych, co niekiedy prowadzi do konfrontacyjnego sprzeciwu laikatu wobec hierarchicznych przedstawicieli tego gremium. Nie jest to wbrew pozorom przejaw tylko obecnego czasu, bo przeglądając karty historii, można zauważyć, że Kościół wielokrotnie był zmuszony mierzyć się z oddolnym głosem niezadowolenia; często kończyło się to małym zgrzytem, a niekiedy prawdziwym tornadem, jakim było chociażby bolesne rozdarcie, którego efektem stało się powstanie reformacyjnego odłamu w XVI wieku.
W ostatnich dniach media poinformowały o dwóch przypadkach swoistego buntu we wspólnotach parafialnych, które wprost wystąpiły przeciwko swoim duszpasterzom, domagając się ich odejścia i w drastyczny sposób uniemożliwiając im sprawowanie kapłańskich posług. Parafianie grozili wprost, że wywiozą niegodziwców na taczkach, jeżeli sami nie odejdą.
Jedyne, co pozostało przełożonym tychże, była zgoda na dokonanie zmiany i umocowanie w parafialnych wspólnotach nowych proboszczów.
Wydawać by się mogło, że to wygasi niezadowolenie wiernych, ale pewnie nie do końca, bo przecież przy braku kadr trudno pozbyć się księży, którym biskupi już wcześniej zawierzyli, wyposażając ich w proboszczowskie nominacje. Pewnie i w tych przypadkach zastosowana zostanie zasada, że tych „kłopotliwych” duchownych po prostu przesunie się na inne parafie z nadzieją, że wyciągną wnioski ze swoich błędów i nie powtórzy się taka sytuacja na drugim krańcu diecezji.
Te dwa przypadki nieposłuszeństwa parafialnych owieczek winny jednak dać do myślenia kurialnym zwierzchnikom, gdy może w nieodległej przyszłości będą zmuszeni do gaszenia kolejnych pożarów z powodu niezadowolenia maluczkich. Swoją drogą, dziwi mnie kościelna praktyka, w której parafialne wspólnoty narażane są na długie lata tolerowania księży, którzy świadomi swojej nietykalności (często do kościelnej emerytury), przez długie lata praktykują zasadę, że zostali posłani po to, aby im służono, zapominając, na czym tak naprawdę polega istota ich powołania.
A gdyby wprowadzono kadencyjność proboszczowskiej posługi, którą po przewidzianym okresie weryfikowaliby między innymi ich parafianie? Przecież to nie jest coś niemożliwego, bo od wieków taką zasadę praktykują wspólnoty zakonne prowadzące parafialną posługę. Tam nikomu nie przyjdzie do głowy, że może być nieusuwalny z zajmowanego stanowiska.