Nie muszę nikogo naśladować
Rozmowa z KATARZYNĄ NIEWIADOMĄ, brązową medalistką mistrzostw świata, trzecią zawodniczką kolarskiego Tour de France
– Gratulacje za historyczny sukces! Trzecie miejsce w kobiecym Tour de France to wielkie sportowe osiągnięcie.
– Po wyścigu przez wiele godzin byłam ciągle „w chmurkach”, pełna emocji, różnych uczuć, nie docierało do mnie to, co się wydarzyło, nawet szampan był szybki, bo miejsce na podium w najważniejszym wyścigu jest równoznaczne z wieloma obowiązkami. W końcu zmęczenie zaczęło spływać do mojego ciała i przez kilka dni czułam się jak zombi, dlatego z moim partnerem rozłożyliśmy na kilka dni podróż do domu w Andorze, chcieliśmy nacieszyć się pobytem we francuskich Alpach.
– Osiem dni ścigania, 1033 kilometry z Paryża na szczyt Planche des Belles Filles.
– Po wyścigu najbardziej zmęczona jest głowa, czujemy pustkę. To nie jest ból, a brak życiowej energii, bo wypalona do cna po ośmiu dniach ciągłej koncentracji. W peletonie bywało niebezpiecznie, chaotycznie, należało unikać kraks. Na mecie nie byłam w stanie rozmawiać z rodzicami, nie potrafiłam sklecić poprawnie zdania, wydawało mi się, że mówię jak przedszkolak. Takie zmęczenie jest najbardziej frustrujące.
– Tour de France był najtrudniejszym wyścigiem w pani karierze?
– Zapewne najbardziej intensywnym. Ostatni etap był rzeczywiście piekielnie wyczerpujący, ale i przedostatni dał nam w kość, trzy ciężkie wzniesienia i nieustanna jazda – a nie jak w większości wyścigów wyłącznie w końcówce – w „czerwonej strefie”. Poziom kobiecego kolarstwa ciągle wzrasta i nie mam wątpliwości, że wystartuję w jeszcze bardziej wyczerpujących imprezach.
– Pierwszy oficjalny kobiecy Tour wywołał ogromne zainteresowanie. Tłumy widzów na trasie, dwadzieścia milionów ludzi oglądało wyścig w telewizji francuskiej.
– Tour de France to najbardziej prestiżowy wyścig, sporo nerwów, stresu, nie było momentu spokoju. Ciągle trzeba było być czujną, non stop wysokie tempo, nieustanna walka. Można było się pokazać w telewizji, dlatego wymagania, by atakować, zabierać się w ucieczki. Proszę sobie wyobrazić 140 dziewczyn na rowerach, każda chce być na czele peletonu na drodze szerokości dwóch metrów. To chwilami szaleństwo.
– Pozostało u pani uczucie niedosytu?
jakiekolwiek
– Tak, zabrakło etapowego sukcesu. Przed Tourem założone były następujące cele – chciałam być w trójce najlepszych w klasyfikacji generalnej, wygrać etap i zwyciężyć drużynowo. Ja i zespół
Canyon SRAM Racing zrealizowaliśmy plan. Odczuwam niedosyt, bo nie wygrałam etapu, a wyjątkowo pasowała mi trasa jednego z nich – trzeciego. Dopisywała pogoda, nie było tak gorąco jak w czasie włoskiego Giro. Podczas upałów moje ciało gaśnie. Pewnie inaczej by ten etap się potoczył, gdybym osiemnaście kilometrów przed metą nie zaplątała się w kraksie. Sporo energii kosztowało mnie gonienie czołówki i na ostatnim kilometrze nie byłam już dynamiczna.
– Holenderki wygrały zasłużenie. Annemiek van Vleuten zajęła pierwsze miejsce, a druga była jej rodaczka Demi Vollering.
– Wiele Holenderek może atakować, mają przewagę liczebną, mogą rozgrywać końcówki według własnego scenariusza, świetnie taktycznie. Ich liderki są oszczędzane i dają o sobie znać dopiero w decydującej rozgrywce. Mam nadzieję, że nadejdzie czas, że i Polek będzie więcej w kobiecym profesjonalnym peletonie. Kobiece kolarstwo rozwija się, nie warto go porównywać z męskim, my ścigamy się inaczej. Tworzymy inną, własną historię. Kobiety nie muszą nikogo naśladować, mają własną drogę do sukcesów.
– Kto zachwyca panią w męskim peletonie?
– Najbardziej Słoweniec Tadej Pogačar. Spokojny, wyluzowany, zawsze chce się ścigać, daje kolarstwu bardzo dużo radości. On nie należy do tych zawodników, którym trener narzuca jazdę w ściśle określonym tempie. Ale zwycięzca Tour de France Duńczyk Jonas Vingegaard też jest rewelacyjny. Nowe pokolenie wprowadza do kolarstwa więcej swobody. Kolarstwo było za bardzo kontrolowane i dobrze, że wielu zawodników nie chce ukrywać swojej osobowości i nie zamierza podporządkowywać się znanym od lat schematom rozgrywania wyścigów.
– Co jest najpiękniejsze w kolarstwie?
– Wolność! Poczucie niezależności. Ekstaza. Podczas jazdy rowerem doznaję wyjątkowych odczuć. Rower pozwala na emocje w każdym miejscu na świecie, to czysta przyjemność. Człowieka ogarnia szczęście, kiedy czuje prędkość, wiatr we włosach. Wychowywałam się w Ochotnicy, niedaleko Nowego Targu. Od dziecka sport był ważny, biegałam, grałam w koszykówkę, piłkę ręczną, a do kolarstwa zachęcał tata. Prowadzi firmę dekarską i amatorskie kolarstwo było odskocznią od rzeczywistości. Zazdrościłam bratu, że tata zabierał go na rowerowe przejażdżki, chciałam udowodnić, że ja też się nadaję. Pewnego dnia wygrałam w Ochotnicy wyścig z chłopakami, jechałam jak tylko mogłam najszybciej i tata zobaczył, że jestem mocna. Zawsze chciałam być najlepsza. Bardzo ważne jest wsparcie rodziców dla często zagubionego nastolatka. Moi zawsze we mnie wierzyli, podkreślali, że jeżeli poświęcę się dla jednej sprawy, to mogę dużo osiągnąć w życiu. Zachęta rodziców była decydująca, a wsparcie z ich strony odczuwam każdego dnia.
– Kolarstwo jest piekielnie trudną dyscypliną.
– Wymaga poświęceń, rezygnacji z normalnego życia. Wyczerpuje również mentalnie. Fizycznie da się wiele wytrzymać, psychicznie nie zawsze. Nie jest łatwo radzić sobie z porażką, a często trzeba szybko pozbierać się po nieudanym wyścigu. Kiedy wdarłam się do światowej czołówki, to przyszła większa presja. W głowie ciągle pojawiały się myśli: „Kaśka, musisz wygrać kolejny raz, udowodnić, że jesteś w top grupie, zadowolić ekipę, kibiców, siebie”. Zaczęłam odczuwać dyskomfort. W czasie pandemii miałam więcej czasu, odcięłam się od codziennych sportowych problemów, spojrzałam inaczej na kolarstwo, na świat. Wiele zrozumiałam, uświadomiłam sobie, że wyścigi wcale nie są najważniejsze. Udało mi się odciąć od niezdrowego podejścia do sportu. Moja głowa uwolniła się od presji, obsesji wygrywania, staram się ją „odciąć” od mojego ciała.
– Minęła obsesja wygrywania, ale nie chęć zwycięstw?
– To zdecydowanie lepsze podejście. Jestem spokojniejsza. Uprawiam kolarstwo, trenuję, przygotowuję się do startów z myślą o zwycięstwach, ale nie za wszelką cenę. Jeśli się nie uda, świat się nie zawali, a jednocześnie wiem, że i tak ciężka praca oraz tygodnie treningów przyniosą efekt. Cieszę się tym, co mam i z każdego wyścigu staram się wynieść wiele. Ciągle uczę się właściwego podejścia do sportu.
– Kilka lat temu mówiono o pani – „za ładna do kolarstwa”.
– Nie skupiałam się na takich komentarzach. Dziesięć lat temu trener Zdzisław Klęk nie pozwalał mi spotykać się z chłopakami. Miał obsesję na tym punkcie, martwił się, że mogłabym zapomnieć o kolarstwie, wręcz je porzucić. Ciągle powtarzał, że im mniej chłopaków wokół, tym będę bardziej skupiona na kolarstwie.
– Jak zresetuje pani głowę po tym wyczerpującym wyścigu?
– Lubię rysować i malować. Zawsze podróżuję z małym zeszycikiem, w którym szkicuję długopisem. Mogę do tych rysunków wrócić nawet po latach, by przypomnieć sobie miejsca, które odwiedzałam. Zeszycik to pewna forma pamiętnika – opisuję, jak trenowałam, w jaki sposób przygotowywałam się do wyścigów, jak byłam zmotywowana.
Uwielbiam bawić się kolorami. Przed Tour de France głowa była zajęta tylko odpowiednim przygotowaniem, obecnie będzie więcej czasu na relaks, a tak właśnie traktuję malarstwo. Mój partner ma artystyczną duszę, nauczył mnie rysować, malować. Motywuje do tego, by otworzyć oczy i umysł nie tylko na kolarstwo.
– Taylor Phinney świetnie czuje kolarstwo. Amerykanin był torowym mistrzem świata, srebrnym medalistą w szosowej jeździe na czas.
– Inspiruje, by patrzeć na świat wielowymiarowo. Malowanie to dla mnie spontaniczna gra z kolorami. Pełna abstrakcja, nie ma w tym żadnych zasad, jest wspaniała zabawa, mogę używać pędzla albo tylko palców rąk, coś samo się wytworzy. Zabawa z farbami odrywa od sportowej codzienności, sprawia ogromną przyjemność.