Wspomnień nikt ci nie zabierze
Rozmowa z JANUSZEM KALINOWSKIM, dziennikarzem, organizatorem wypraw klubu Polskie Himalaje
– Siedzimy i rozmawiamy o twoich podróżach, a cały czas mam przed oczami zdjęcie, na którym głaszczesz wielkiego lwa. Gdzie takie cuda się zdarzają?
– Taką przygodę przeżyłem na Mauritiusie. Tam po odpowiednim przeszkoleniu można wejść na teren, gdzie żyją lwy i tygrysy. Dzieje się to pod czujnym okiem strażnika z bronią. Podstawowa zasada jest taka: zwierzęta muszą być krótko po posiłku, ich żołądki muszą być pełne, żeby im coś przypadkiem nie strzeliło do głowy (śmiech).
– Podobno odwiedziłeś 81 krajów. To prawda?
– Będzie już 82. Nie chwalę się tym, ale mój kolega Jurek Jakobsche, PAP-owiec, działacz m.in. Polskiego Komitetu Olimpijskiego, zmusił mnie do policzenia. Usiedliśmy kiedyś z mapą i pokazywałem mu palcem, gdzie byłem. Wyliczyłem, że w każdym z tych krajów spędziłem średnio 33 dni.
– Gdzie wracasz najchętniej?
– W ciemno leciałbym kolejny raz na Filipiny. To kraj bajkowy, pełen fantastycznych ludzi. Raj na ziemi. Zawsze z wielką przyjemnością wracam też do Peru. Uwielbiam ponadto Indie oraz Nepal, ale to ma może podłoże sentymentalne.
– Co masz na myśli?
– Kończyłem studia na Uniwersytecie we Wrocławiu, gdy rzuciłem hasło: zróbmy wyprawę za 100 dolarów. I pojechaliśmy z kolegami w Himalaje! Prawie dwa miesiące drogi, ale szczęśliwie dotarliśmy naszym starym jelczem do Nepalu. Było to 45 lat temu. Miałem 26 lat i wtedy wszystko się zaczęło.
– Obecnie aktywnie działasz w klubie Polskie Himalaje. Najwyższe góry świata to wasz podstawowy kierunek wypraw?
– Wszyscy nas kojarzą z Himalajami, a nazwa została po gigantycznym projekcie górskim, który zrealizowaliśmy w 2018 roku. Mowa o zorganizowaniu dla ponad 400 osób wyprawy do Indii i Nepalu pod nazwą Supermaraton Pamięci Polskich Himalaistów w stolicy Nepalu, Katmandu, oraz trekking z Lukli do bazy pod Everestem. Pojechali z nami ludzie w wieku od 8 do 80 lat, z ponad 100 miejscowości. Było to wydarzenie niezwykłe, bo chciało z nami wówczas podróżować ponad 2 tysiące osób. Powstał potem pełnometrażowy film „Everest dla każdego”, którego jestem współtwórcą. Później Leszek Cichy, pierwszy polski zdobywca Mount Everestu zimą, zasugerował, żeby tę nazwę Polskie Himalaje zostawić. – Nie róbmy wszystkiego w górach. Ale róbmy takie rzeczy, żeby ta działalność miała tak wysoki poziom, jak te najwyższe góry – przekonywał. A w samej wyprawie chodziło o uczczenie odzyskania przez Polskę niepodległości.
– Co Himalaje mają wspólnego z polską niepodległością?
– Dużo, bo tam wysoko w górach leżą ciała 33 Polaków, m.in. Wandy Rutkiewicz i Jurka Kukuczki. Przecież ci ludzie rozsławiali imię Polski. To byli ludzie wolności i należy się im hołd. Rok 2022 to rok Wandy Rutkiewicz, która bardzo ceniła wolność, a niepodległość równa się wolność. Przykro to mówić, ale musieliśmy edukować niektórych posłów, bo wiele osób z kręgów polityki nie zna dorobku naszej wybitnej himalaistki.
– Zadaniem waszego klubu jest m.in. pomaganie w poznawaniu świata i piękna przyrody oraz realizowanie marzeń. Każdy może z wami pojechać?
– Klub jest otwarty dla wszystkich, nie selekcjonujemy i nie oceniamy ludzi, nie mówimy, że ktoś jest lepszy czy gorszy. Trzeba się jednak umieć zachować.
– Nie lubicie podobno ludzi roszczeniowych, którzy szukają dziury w całym. Pytanie tylko, jak takich ludzi udaje się uniknąć?
– Organizujemy różne obozy przygotowawcze, gdzie mamy okazję choć trochę wzajemnie się poznać. My nie organizujemy wypraw, my tylko w organizowaniu wypraw pomagamy. Dlatego ty, człowieku, też musisz dać coś od siebie, a jeżeli nie garniesz się do współpracy, to idź do biura podróży i wykup sobie all inclusive! Płacisz i nic cię nie interesuje. U nas jest odwrotnie. Masz jakąś pasję, to podziel się nią! Klub nie ma ani jednej osoby na etacie. Nie prowadzimy działalności gospodarczej. Mamy w naszym gronie wybitnych himalaistów i podróżników, m.in.: Leszka Cichego, Annę Czerwińską, Jerzego Natkańskiego, Marcina Kaczkana, Aleksandra Lwowa, którzy jadą z nami albo nam pomagają. Mamy też fantastycznych wolontariuszy. Każdy w czymś się specjalizuje i te cegiełki układają się potem w całość. Przez to, że wiele rzeczy robimy sami, nasze wyjazdy są tańsze niż te komercyjne.
– Gdzie jeszcze was nie było?
– Z tych najciekawszych kierunków został nam tylko lot na Księżyc.
– Pytam serio. A jakieś bardziej przyziemne kierunki macie jeszcze
w planach?
– Byliśmy już wszędzie (śmiech). Przylądek Horn – przepłynięty. Australia, Nowa Zelandia, Antarktyda – zrobione. Co dalej? – pytają ludzie. To mówię – płyniemy dookoła świata i 70 osób się zgłosiło. Na ten cel zbierałem 10 lat. Koszt tej wyprawy to ponad 60 tys. zł.
– Lubisz powtarzać, że jutro należy do ludzi, którzy przygotowują się do niego już dziś...
– No tak, bo nie jest problemem ogłosić, że jedziemy w październiku do Nowej Zelandii, a w maju w Andy i wszyscy mają wpłacić do końca roku po 20 tys. zł. Tak to nie działa. Nasza oferta skierowana jest przede wszystkim do ludzi z przeciętnymi dochodami, którzy mimo ograniczonego budżetu nie przestają marzyć. To najlepsi podróżnicy, z którymi uwielbiam spędzać czas. Zdarza się, że łzy same płyną z oczu, gdy pani, nikomu nie umniejszając, trudniąca się sprzątaniem albo pracująca gdzieś w warzywniaku, decyduje się pojechać z nami na koniec świata.
– Jak to możliwe?
– Marzeniem jednej kobiety w średnim wieku było zobaczyć Himalaje. Mieszkała w Kędzierzynie-Koźlu, zarabiała miesięcznie ok. 3 tys. zł i była przekonana, że nigdy swojego celu nie zrealizuje. Gdy w 2013 roku, z wyprzedzeniem 5 lat, ogłosiliśmy, że ruszamy w Himalaje, ta pani zaczęła odkładać po 200 zł miesięcznie. Przez 5 lat uzbierała kilkanaście tysięcy złotych. W ogóle nie odczuła tego wydatku, a marzenie spełniła. Teraz nasze plany sięgają już 2028 roku.
– Niedawno zwolniło się miejsce na wyjazd w Góry Przeklęte (góry położone na pograniczu Albanii, Czarnogóry i Kosowa). Jeden z twoich znajomych był wstępnie zainteresowany, ale ostatecznie zrezygnował, zasłaniając się brakiem czasu.
– I to był jego błąd. Tłumaczyłem mu, że oferujemy bezzwrotną pożyczkę czasu, z którego życie ludzkie jest zbudowane. Chwytamy w ciągu dnia kilka minut na przerwę na kawę, a potem czym prędzej biegniemy do biurek, spoglądamy na zegarek, żyjemy od jednego spotkania do drugiego. Mimo to nasz czas kiedyś się kończy i w głębi duszy zastanawiamy się, czy przeżyliśmy dobrze te wszystkie sekundy, minuty, godziny, dni, tygodnie, miesiące, lata. Wszystko wiruje wokół nas – praca, rodzina, przyjaciele, znajomi... chciałoby się krzyknąć „STOP!”, rozejrzeć się, zmienić porządek paru rzeczy, a potem ruszyć przed siebie.
– Mówisz jak tybetański mnich.
– Pandemia nam pokazała, że warto się zatrzymać i zrozumieć, że ten nasz czas, gdy jesteśmy zdrowi i sprawni, kiedyś się skończy. Ważne jest, jak to nasze życie przeżyjemy. Moi koledzy z „Kuriera Polskiego”, gdzie zaczynałem swoją zawodową drogę, i koledzy z Polskiej Agencji
Prasowej umierali na covid. Nie było dla nich ratunku, bo wielu miało choroby współistniejące. Leżeli w szpitalu i prosili mnie: Janusz! Ostrzegaj innych, bo nagle przychodzi taki czas, kiedy zastanawiasz się, co zobaczyłeś. Samochód, dom, drogi zegarek – to rzeczy materialne i ulotne. Stracisz je, a wspomnień nie zabierze ci nikt.
– Ludzie są jednak różni wszystkich kręcą podróże?
i nie
– Nie znam chyba nikogo, kto nie lubi podróżować. Poza tym nie trzeba od razu wyruszać w Himalaje, można pojeździć po Polsce, odwiedzić na początek sąsiednie miasto, w którym nie byliśmy od lat. Z wybitnymi himalaistami robiliśmy w ubiegłym roku spotkania w Tatrach, w tym roku będą Beskidy, potem Karkonosze, Bieszczady.
– Przez klub Polskie Himalaje przewinęło się już ponad 7 tys. osób. Jakimi podróżnikami są Polacy?
– Niestety, w podróżowaniu jesteśmy generalnie okropni. Procent ludzi normalnych i przewidujących jest bardzo niski. Jak to możliwe, że w Tatrach, górach o wysokości niewiele ponad 2 tys. metrów, ciągle ktoś ginie? Tego nie ma nigdzie na świecie. Zdarzają się historie, jak ostatnio we włoskich Dolomitach, że zawalił się fragment lodowca, ale na to nie ma siły. W Tatrach nic się nie oderwało, a ludzie idą po śmierć na własne życzenie.
– Co jest naszą najgorszą cechą?
– Znam wielu wybitnych podróżników, aktorów, ludzi ze świecznika, z którymi w grupie nie idzie się dogadać. Zawsze są najmądrzejsi. Nie potrafią współpracować w zespole. Nie potrafią zrozumieć, że gdy w góry wychodzi czternaście osób, to odpowiadam nie tylko za siebie. To tak jak w sportach drużynowych. Nawet największa indywidualność nic nie zdziała, jeżeli nie będzie zespołu. Kazimierz
Górski nic by nie osiągnął, gdyby nie jego drużyna. Robert Lewandowski nie strzeliłby w Bayernie tylu bramek, gdyby nie jego znakomici koledzy.
– Podróżują z waszym klubem całe rodziny?
– Tak, ale to doświadczenie trudne dla wszystkich. Z tych ponad 400 osób, które poszły z nami w 2018 roku pod Mount Everest, 60 osób rozwiodło się potem ze swoimi małżonkami. Mimo że wcześniej przeżyli z sobą ponad pół życia, to okazało się, że są dla siebie obcymi ludźmi i w ogóle do siebie nie pasują.
– Wiem, że regularnie bywasz w Kenii. Jakiś czas temu opublikowałeś zdjęcia Kenijczyka porażonego prądem, którego ciało wisiało na liniach wysokiego napięcia. Dlaczego zdecydowałeś się pokazać tak drastyczny obraz tego pięknego, afrykańskiego kraju?
– Wykręcanie żarówek to sposób na życie dla najbiedniejszych mieszkańców Kenii. Zgoda, te zdjęcia są brutalne, lecz, niestety, taka jest prawda o tym kraju. Ten obraz szokuje, ale pokazuje desperację ludzi, którzy chcą zarobić pół dolara, żeby kupić coś do zjedzenia. W tym celu wdrapują się na słupy elektryczne, wykręcają żarówki, które potem sprzedają za parę groszy. Czasami słyszę głosy powątpiewania i zdziwienia, że pomagamy mieszkańcom Kenii, bo są przecież biedniejsze kraje, ludzie z Polski też przecież potrzebują wsparcia.
– I co wtedy mówisz?
– Że trzeba pomagać, bo różnica jest taka, że w Polsce chyba nikt jeszcze z głodu nie umarł, a w Kenii co kilkanaście minut jakieś dziecko kończy swoje życie, bo nie miało co jeść.
– Co czeka w Kenii na turystę?
– Znam tam takie jedno niesamowite miejsce, w mało popularnym rejonie turystycznym nad Oceanem Indyjskim.
Czysty hotel, basen, do plaży 50 m. Obok piękny park ze zwierzętami, gdzie można karmić np. małpy, które ciągle przychodzą, żyrafy i inne zwierzęta. Jedziemy tam znowu w styczniu 2023 roku.
– A co myślisz o ostatnich sukcesach polskich himalaistów? Pytam, bo to ludzie związani ze środowiskiem, które reprezentujesz.
– Gdyby żył Andrzej Zawada, pionier polskiego himalaizmu zimowego, toby pewnie powiedział, że zdobycie przez Monikę Witkowską szczytu K2 to wycieczka.
– A jakie jest twoje zdanie?
– Pomagali jej Szerpowie, było trochę tlenu, ale na miłość boską, 8 tys. metrów n.p.m. to granica śmierci. Czy idę z tlenem, czy bez tlenu, to narażam się na wielkie niebezpieczeństwo, bo za każdym razem taka wyprawa niesie ogromne ryzyko. Niedawno ktoś mi pokazywał zdjęcia z Himalajów, to wypłaszczenie pod Mount Everestem. – Zobacz, jak oni tam naśmiecili, jakieś worki leżą – mówi. A to nie były worki, tylko ciała śmiałków, którzy już nigdy nie wrócą z tej komercyjnej wyprawy. Ta wspinaczka bardzo dużo ich kosztowała, bo oprócz góry pieniędzy oddali tam swoje życie. Szerpa prowadzi, lecz gdy, nie daj Boże, zakończysz tam swoje życie, to już tam zostajesz. Nikt cię z wysokości 8 tys. metrów ściągać nie będzie.
– Czyli jaki morał?
– Każdy ośmiotysięcznik zdobyty w porze nawet niezimowej to duże osiągnięcie. To lata wyrzeczeń, przygotowań. Trzeba mieć końskie zdrowie i świetną kondycję. To suma doświadczeń, a połączenie tych wszystkich elementów nie jest nigdy oczywiste i proste. Szanujmy tych odważnych ludzi spełniających swoje marzenia i sami też podróżujmy jak najwięcej!