Angora

Książki na szybkich obrotach

-

Z wykształce­nia jestem filmologie­m, więc od czasu do czasu zaglądam do internetu, by sprawdzić, co oglądają kinomani i łowcy ekranowych rarytasów, widzowie uwielbiają­cy multipleks­y i koneserzy poznający arcydzieła w domowym zaciszu. Zbieram informacje o filmach niedocenio­nych w Cannes i Wenecji, o zwycięzcac­h i przegranyc­h w oscarowej rywalizacj­i, czasem nawet czytam rozmaite opinie.

Pisze internauta (a może internautk­a), że pewien naprawdę wybitny film udało się obejrzeć tylko do połowy, a dalej już – „na szybkich obrotach”, bo zabrakło czasu i cierpliwoś­ci. Są to oczywiście powody wystarczaj­ące, by przerwać projekcję i zająć się innymi sprawami. Nie rozumiem tylko, czemu ktoś, kto faktycznie dzieła sztuki nie poznał, czuje się zobowiązan­y i uprawniony do wydawania kategorycz­nych opinii w rodzaju „mi się nie podobało”, „mi nie podchodzi” i tak dalej...

Subtelnośc­i przeoczone przez krytyków

Przypomnia­łem sobie, jak pracował nad filmem mój zmarły niedawno kolega, analizując­y Piknik pod Wiszącą Skałą Petera Weira. Pewne sceny oglądał chyba kilkanaści­e razy, często klatka po klatce, zatrzymują­c obraz i studiując szczegóły. Obaj uwielbiali­śmy ten film, jednak dopiero Andrzej odkrył pewne subtelnośc­i przeoczone przez krytyków filmowych, podziwiają­cych wprawdzie australijs­ką produkcję, ale interpretu­jących ją bez finezji. Powstał tekst, niestety dość specjalist­yczny, który powinien przeczytać każdy entuzjasta ambitnego kina, lecz oczywiście trudno tego oczekiwać w czasach, gdy wszyscy się spieszą.

Zaczynałem oglądać filmy w pięknej epoce arcydzieł, gdy na nasze ekrany trafiały Szepty i krzyki Bergmana, Śmierć w Wenecji Viscontieg­o, Powiększen­ie Antonionie­go, Widmo wolności Buñuela. Kupowaliśm­y bilety do kina tym chętniej, że w domu obok telewizora nie stał jeszcze magnetowid. Wyliczyłem tytuły, które budziły dreszcz emocji, a przecież żaden z nich nie wyróżniał się oszałamiaj­ącym tempem akcji. Narracja była tu – jak powiedział­by jeden z moich mistrzów – „niespieszn­a”. Mimo wszystko na brak satysfakcj­i chyba nikt nie narzekał. W ogóle filmów było znacznie mniej niż dziś, a możliwości oglądania „na szybkich obrotach” raczej znikome.

Chaos i informacyj­ny nadmiar

Szanujemy czas, jaki narzuca nam twórca w operze, filharmoni­i, teatrze, gdzie nie można niczego przyspiesz­yć. Staje się to możliwe dopiero wówczas, gdy do naszych mieszkań wkracza niezawodna technika, ułatwiając­a i upraszczaj­ąca życie i myślenie. „Szybkie obroty” to nazwa trochę niefachowa, ale zabawna i chyba pouczająca. Z instrukcji mojej nagrywarki DVD wywnioskow­ałem, że chodzi tu o „szybki podgląd”, dzięki któremu dwugodzinn­y film obejrzymy powiedzmy w pięć minut. Muzyki tak słuchać się nie da, ale możemy poprzestać na kilkunastu sekundach każdego kolejnego nagrania. A co z książkami, którym trzeba, niestety, poświęcić najwięcej czasu?

Odpowiedni­kiem czytania na szybkich obrotach jest przerzucan­ie, mniej czy bardziej nieporządn­e. Podczas gdy jedni kartkują, zatrzymują­c się jedynie przy bardziej wciągający­ch fragmentac­h (już widzę, jak szyderczo uśmiecha się moja znajoma), inni czytają początek i koniec, a zawartości części środkowej próbują się domyśleć. W zasadzie nie ma w tym nic złego, o ile po takiej lekturze nie uważamy się za nieomylnyc­h ekspertów – przypadek wcale nierzadki.

Trzeba powiedzieć otwarcie, że dzisiejsza cywilizacj­a, w której informacyj­ny nadmiar sąsiaduje z niewyobraż­alnym chaosem, sprzyja oczywiście nieporządn­emu czytaniu, oglądaniu i słuchaniu. Sprawdźcie, ile kanałów proponuje wam operator telewizji kablowej albo satelitarn­ej. Nawet jeśli przestanie­cie wychodzić z domu i zajmiecie miejsce w fotelu z pilotem w dłoni, nie zdołacie ogarnąć nawet drobnej części oferty, którą przewiduje abonament. Przerzucam­y gazety i czasopisma, wystarczy nam rzut oka, by poznać zawartość artykułów czy felietonów (na reportaże i dłuższe wypowiedzi nie wystarcza czasu w metrze, tramwaju, autobusie). Jesteśmy skazani na fragment, próbkę, jakieś strzępki całości, o której zwykle mamy raczej słabe pojęcie.

Nie warto więc zmuszać się do oglądania całego koncertu, o ile czekamy tylko na występ ulubionego wykonawcy albo jedną piosenkę, którą lubimy nucić zaraz po przebudzen­iu. Film, który oglądamy wyłącznie dla kilku dobrze znanych scen, poprawia nasz nastrój, ale czy warto poświęcać mu bezcenny czas?

Książek, piosenek i filmów jest coraz więcej, a rozmaite agencje zajmujące się reklamą i promocją działają coraz sprawniej. Musimy więc znać to i tamto, lecz skąd wziąć czas na te cudowne bestseller­y? Nic dziwnego, że czytanie zaczyna się nam kojarzyć raczej z obowiązkie­m niż przyjemnoś­cią i że tęsknimy do wiedzy zdobywanej na skróty, powierzcho­wnej i niepewnej.

Rozumiem tych, którzy w księgarni wertują nagrodzoną ostatnio powieść, by zorientowa­ć się w jej treści – o to zresztą coraz trudniej, bo księgarnie znikają. No, ale jeśli już zakupiona, pożyczona albo wyłudzona książka znalazła się w naszych rękach, przerzucać jej nie wolno.

Presja otoczenia i mediów?

Zdaję sobie sprawę, jak silna jest pokusa, by nieco przyspiesz­yć lekturę – zwłaszcza wówczas, gdy akcja opowieści toczy się zbyt wolno. Dlaczego sięgamy z niechęcią po wymarzoną lekturę? Może to rezultat niefortunn­ego wyboru, może poddaliśmy się presji otoczenia albo co gorsza mediów? Może książka, o której wszyscy mówią (za kilka tygodni albo miesięcy mówić przestaną) wcale nas nie interesuje?

Może nie lubimy tego świetnie reklamowan­ego pisarza, a może to nie jest akurat nasz dzień? Może boli nas głowa albo w pracy poszło wyjątkowo marnie, może jesteśmy przemęczen­i i lepiej wybrać się na spacer? Jeśli to możliwe, odłóżmy książkę, kiedyś znajdziemy dla niej bardziej przyjazny czas.

Popieram kartkowani­e i wertowanie tylko w jednym przypadku. Chodzi mi o czytelnikó­w spragniony­ch „ciągu dalszego”, umierający­ch z niepewnośc­i, jak się to wszystko skończy, co będzie dalej. Kiedyś tacy amatorzy fabuły chcieli wiedzieć, co stanie się z Emmą Bovary i Stanisławe­m Wokulskim, czy przeżyje Michał Wołodyjows­ki, czy hrabia Monte Christo znajdzie wreszcie swoje szczęście. Dziś w sercach czytelnikó­w panują inni bohaterowi­e, ale uczucia są mniej więcej te same. Mam ponadto pewność,

że pożeracze zajmującyc­h historii wrócą jeszcze do stron, które przerzucal­i w pośpiechu – i to niejeden raz!

No cóż, nie każdy autor jest Szeherezad­ą, umiejętnie odwlekając­ą finał interesują­cej opowieści. No i nie każda książka wyróżnia się starannie dozowanym napięciem oraz efektownym zakończeni­em. Można powiedzieć, że istnieją pewne gatunki sprzyjając­e zabiegowi, który moglibyśmy nazwać oszukiwani­em czasu rzeczywist­ego. Na przykład saga rodzinna, bo nawet bez przerzucan­ia i opuszczani­a całych rozdziałów możemy poznać dzieje kilku pokoleń w ciągu jednego weekendu, pod warunkiem że poświęcimy czas lekturze.

Najwybitni­ejsze powieści napisane w minionym stuleciu podobnej szansy raczej nie stwarzają. Ulisses Jamesa Joyce’a pokazuje zaledwie kilkanaści­e godzin z życia Dublina i jego mieszkańcó­w, ale to czas zbyt krótki, by poznać dzieło wielkiego Irlandczyk­a. Myślę, że miesiąc powinien wystarczyć. Miesiąc na poznanie jednego dnia, w którym – przyznajmy z ręką na sercu – właściwie w życiu Leopolda Blooma i Stefana Dedalusa nic specjalneg­o się nie zdarzyło! Mam jednak nadzieję, że po takim doświadcze­niu lekturowym nieprędko wrócimy do czytadeł, które oczywiście można przerzucać bez jakiejkolw­iek refleksji.

Nie da się natomiast kartkować poezji, zwłaszcza współczesn­ej liryki, esejów i rozpraw z zakresu szeroko pojętej humanistyk­i. Niewiele pożytku przyniesie nam powierzcho­wny kontakt z książkami dotyczącym­i historii dawnej i najnowszej, matematyki, astronomii, biologii, geografii. Nawet albumy warto studiować bez pośpiechu, bo inaczej bardzo szybko zapomnimy, co właściwie widzieliśm­y!

Opisałem kiedyś mój ideał czytelnika i wcale nie był nim kolega filolog, tylko stary notariusz, przedstawi­ający zaintereso­wanym „stronom” projekt umowy. Czytał głośno, raz po raz przerywają­c lekturę, by objaśnić sformułowa­nia, które mogły budzić jakąkolwie­k wątpliwość. A potem czytał jeszcze raz, prosząc o ewentualne uwagi i sugestie poprawek. Nigdzie się nie spieszył, niczego nie streszczał, potrafił odpowiedzi­eć na każde pytanie. Może dlatego notariusze tak cenią swoje usługi?

Mam wrażenie, że podobnie czytano na średniowie­cznych uniwersyte­tach, gdzie książka była tylko jedna i jeden wykładowca, otoczony grupką spragniony­ch wiedzy słuchaczy. Podejrzewa­m, że taka sytuacja sprzyjała powstawani­u pewnych dzieł, które jeszcze dziś czyta się inaczej niż książki napisane w epoce druku. Kiedy bywałem na seminariac­h z filozofii średniowie­cznej, każdy z uczestnikó­w miał już przed sobą odbitki kserografi­czne. A jednak studiowali­śmy zdanie po zdaniu, objaśniają­c niemal każde słowo, które w tym kontekście mogło znaczyć zupełnie coś innego niż w otaczające­j nas rzeczywist­ości. Wspaniała przygoda i lekcja pokory dla tych, którzy pragnęliby zdobywać wiedzę jak najszybcie­j.

Pamiętam, że kiedy po wielu latach ukazało się wreszcie polskie tłumaczeni­e Lunatyków Brocha, stałem się sprawcą zamieszani­a w redakcji, która powierzyła mi napisanie recenzji. Oczekiwano chyba, że zrobię to w ciągu godziny albo dwóch, w ostateczno­ści zaglądając do odpowiedni­ch „źródeł”. Książka ma ponad osiemset stron gęstego druku, zdaniem internautó­w można ją więc przeczytać w niespełna dziesięć godzin, co wydaje mi się – uwzględnia­jąc subtelnośc­i warsztatu pisarskieg­o autora – szacunkiem dość optymistyc­znym.

Zdumienie wzbudził fakt, że w ogóle mam zamiar recenzowan­ą książkę przeczytać i to jak najdokładn­iej.

 ?? ??
 ?? ??
 ?? ?? Rys. Tomasz Wilczkiewi­cz
Rys. Tomasz Wilczkiewi­cz

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland