Z wizytownika Andrzeja Bobera(68)
Setki, tysiące wspomnień – dziś już może mniej ważnych, ale wtedy, w momencie zapisywania numerów telefonów, bardzo istotnych... Dzisiaj kolejna spotkana przeze mnie osoba. Władysław Komar – Mikołajów dwóch
Z moim Mikołajem, wtedy 12-latkiem, poszliśmy na AWF pograć w piłkę. Wcześniej była rozgrzewka i usłyszałem, jak ktoś woła „Mikołaj – nie tak!”. Rozejrzałem się po boisku i zobaczyłem wielkiego chłopa, też z nastolatkiem. To był Władysław Komar ze swoim nastolatkiem, też Mikołajem. Szybko wyjaśniliśmy sobie, że ten okrzyk skierowany był do „jego” Mikołaja. A wielki chłop zaproponował, bym sobie posiedział na ławeczce, „a już nimi się zajmę”. I zaczął z małolatami lekkoatletyczny trening, rozciąganie mięśni, przebieżki i inne wygibasy.
...Tak, to był TEN Władysław Komar, mistrz olimpijski z Monachium w pchnięciu kulą. Po tamtym sukcesie poznała go cała Polska, prawie dwumetrowe chłopisko z furą włosów na głowie. Był wybitną osobistością nie tylko w sporcie, lecz także w wielu innych dziedzinach. Zaczynał od boksu, ale zrezygnował po nokaucie. Świetnie zbudowany, przystojny atleta o urodzie gwiazdora filmowego był jednocześnie czołowym polskim playboyem, toteż zbierał mniej pochwał, odznaczeń i listów gratulacyjnych, a więcej nagan...
Okazało się, że mieszkał obok, na Bielanach. A więc od czasu do czasu spotykaliśmy się ze swoimi Mikołajami na AWF-ie. I wiedziałem, że mój jest w dobrych rękach. Wymyślał dla nich coraz to nowe zajęcia, ja w tym czasie miałem trochę spokoju. Chwalił się, pamiętam, swoją żoną Marysią, nie wiedząc, że poznałem jego pierwszą żonę Małgorzatę Spychalską (córkę marszałka Polski), telewizyjną scenografkę. No i bardzo kochał syna.
O prywatnych sprawach nigdy nie rozmawialiśmy, mało też o sportowych, bo nie byłem dla Władka partnerem (już po pierwszym spotkaniu przeszliśmy na „ty”). Pamiętam tylko jedno jego opowiadanie, które najpierw potraktowałem jako żart, ale to nie był żart. Po złotym medalu w Monachium, następnego dnia ktoś puka do hotelowego pokoju i wchodzi ówczesny szef polskiego sportu Włodzimierz Reczek. Ze śniadaniem na tacy.
– Myślałem, że to mi się śniło. Ale Reczek, który nie wierzył w mój sukces, powiedział wcześniej, że jeśli wygram ten konkurs, to on mi przyniesie śniadanie do łóżka. I dotrzymał słowa – wspominał Władek.
Różnie toczyło się życie Komara – zagrał w kilkunastu filmach, Tadeusz Drozda „wkręcił” go w nasz show-biznes, czyli kabaretowe życie. W tzw. międzyczasie założył na naszych Bielanach klub „Amadeusz”, w którym bywałem od czasu do czasu, próbował też życia w polityce, ale na szczęście mu nie wyszło: startował do Sejmu z Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, bezskutecznie.
To był bardzo przyjacielski facet. Zginął, jak żył – szybko: w katastrofie samochodowej.
PS Nasi Mikołajowie nie podzielili nauk Władysława Komara: nie pracują na sportowych stadionach. Za tydzień: Jadwiga Staniszkis
Mój sąsiad z tej strony,
Sławomir Pietras, od kilku tygodni wspomina tu swoje dawne gwiazdy operowe. W ubiegłym tygodniu wspomniał moją skromną osobę, choć nie jestem ani gwiazdą, ani tym bardziej operową. Co więcej – w tym wspominku nie posłużył się prawdą, a własną wyobraźnią: ponoć jego spór z Bogusławem Kaczyńskim miał wpłynąć na to, że ówczesny właściciel „Życia Warszawy” – gdy byłem tam naczelnym – „wymusił na Boberze”, by ten zrezygnował z publikowania tekstów Sławomira Pietrasa. Dlaczego? Bo właściciel miał córkę, „na dodatek usiłującą śpiewać”. Nie chodzę do magla, więc pominę te rewelacje; dają one świadectwo wiarygodności tekstów mojego Drogiego Sąsiada. Dodam jeszcze, że „wymusić” na mnie cokolwiek jest po prostu niemożliwe, o czym przekonało się parę osób. Włącznie z moją Basią, która znosi to od kilkudziesięciu lat.