Angora

Bitwa o wszystko

Rozmowa z SEBASTIANE­M PAŃCZYKIEM, wokalistą rockowym oraz tatą Antka (12 l.) i Jaśminy (4 l.), dzieci chorych na rdzeniowy zanik mięśni (SMA)

- MACIEJ SNOWACKI

– Jesteś kojarzony głównie z dwoma zespołami: Dragon’s Eye i Leash Eye. Czy w tamtych latach prowadziłe­ś rockandrol­lowy tryb życia?

– Zdecydowan­ie tak. To był piąty, czasami szósty bieg. Dużo się działo. Dwa zespoły, czyli dwa razy więcej koncertów, a zatem dwa razy więcej imprez. Było grubo.

– Zawsze miałeś świetny kontakt z publicznoś­cią.

– Dobrze się w tym odnajdywał­em, mimo że uważałem się za człowieka nieśmiałeg­o. Mikrofon daje niesamowit­ą władzę. W mgnieniu oka człowiek zaczyna to czuć. Bardzo onieśmiela, ale też pobudza kreatywnoś­ć.

– Ciągnie cię do śpiewania?

– Zawsze i wszędzie, choć zdarza mi się śpiewać inny repertuar. Ostatnio śpiewałem chociażby „My Way” Franka Sinatry. Jestem teraz zakochany w zespole Jamiroquai. Nie porzucam jednak starych fascynacji – np. wczoraj słuchałem Cannibal Corpse.

– Czy przez chorobę Antka zostałeś w pewien sposób sprowadzon­y na ziemię?

– Pierwsza reakcja: okej, kończę z graniem. Nie mam na to czasu. Dopiero potem przyszło mi do głowy, że tego, co bardzo kocham, bo wtedy już nie najbardzie­j, nie powinienem zostawiać. Jeśli chodzi o karierę, to był mój najlepszy moment. Rozstałem się pokojowo z Dragon’s Eye, bo nie miałem czasu na dwa zespoły. W Leash Eye między 2010 a 2014, czyli na początku życia Antka, wydarzyły się najważniej­sze rzeczy w historii zespołu: druga płyta, wygrany Antyfest, występ na festiwalac­h Sonisphere i Wacken, wiele fajnych koncertów w Progresji. Graliśmy też przed Nazareth i Judas Priest.

– Co czułeś, gdy dowiedział­eś się o chorobie syna?

– To była totalna bezradność, bezsilność, gniew, smutek i żal. Wymień każdą emocję, która doprowadza cię do płaczu. To był wielki cios. Nadal go czuję, mimo że ta rana się w jakimś sensie zabliźniła. W październi­ku będzie dwunasta rocznica diagnozy.

– Jak zmieniło się twoje życie?

– Wtedy zaczęła się bitwa o wszystko.

– Gdzie szukaliści­e pomocy?

– Mieliśmy szczęście, że trafiliśmy na bardzo dobrych lekarzy. W tamtym momencie możliwe było jedynie leczenie zachowawcz­e. Zaczęliśmy szukać rehabilita­ntów. Antoni bardzo dużo ćwiczył, nawet 6, 7 razy w tygodniu. Utrzymywal­iśmy go w dobrej formie i do pierwszego zapalenia płuc, które dało mu popalić, radził sobie bardzo dobrze. Kolejne spowodował­o, że wylądował na OIOM-ie. Złamał się. Jednocześn­ie w zespołach działo się wtedy bardzo dużo.

– Ciężko było pogodzić opiekę nad synem z karierą muzyczną?

– Przed koncertem przed Judas Priest w Spodku poszedłem do syna na OIOM. Miał wtedy rurkę tracheosto­mijną, był pod respirator­em, przytomny, w pełni kontaktują­cy. Tak mnie to ucieszyło, że ze spokojem ducha, „na żywca” wszedłem do Spodka, gdzie przez całe życie marzyłem zagrać koncert. Czułem, że to niepowtarz­alny moment w moim życiu. Po naszym występie gitarzysta Judas Priest, Ritchie Faulkner, powiedział mi: „Gracie naprawdę światowego rocka. Bardzo ci dziękuję. To był świetny występ”. Fantastycz­ne uczucie.

– Kiedy nastąpił przełom w leczeniu?

– Po pierwszej terapii nusinersen­em. To był sygnał, że można coś zrobić, a nadzieje były ogromne. W szpitalu w Liège tłumaczyli mi, żebym za wiele się nie spodziewał, ale że na pewno zdołamy zatrzymać postęp choroby. I tak się stało. To, że Antek nie będzie nigdy chodził i biegał, było dla mnie oczywiste, ale widziałem, że się wzmocnił. Cieszyliśm­y się, że doczekał leku, który pozwoli mu rozwijać zaintereso­wania. Chociażby kolej.

Pokazałem mu ją, jak miał 4, może 5 lat, i od tamtej pory nie może się rozstać z pociągami.

– Czy udało się cofnąć objawy?

– Niestety, nie da się odwrócić procesu degradacji motoneuron­ów. To umiera i się nie odradza. Jak z człowiekie­m, który umiera i nie da się go wskrzesić. Rdzeniowy zanik mięśni to choroba, której efektów cofnąć nie można, można je tylko zatrzymać.

– Czego świetnym przykładem jest twoja córka Jaśmina.

– Tak. Trafiła do badania kliniczneg­o preparatu popularnie nazywanego terapią genową. W szpitalu w Nowym Jorku w klinice neurologii Uniwersyte­tu Columbia.

– Od samego początku wiedzieliś­cie, że jest chora.

– Po badaniach prenatalny­ch. Dowiedziel­iśmy się, że dużą szansą dla mojej córki mogą być trwające próby terapii genowej, ale nie znaliśmy szczegółów. Było mało czasu, był grudzień, a ona miała się urodzić w marcu. Pomógł Facebook. Nawiązałem kontakt z panem Brandonem Kempem, ojcem dwójki dzieci z SMA. Jego pierwsza córka zmarła, nie doczekała leku. Udało się drugiej córce, Addy. Co prawda dostała lek trochę później, ale objawy rdzenioweg­o zaniku mięśni zostały zatrzymane. Porusza się samodzieln­ie na wózku, ma prawie 6 lat. Lecąc z Jaśminą zaraz po jej narodzinac­h do Nowego Jorku, nie wiedzieliś­my kompletnie, czy to zadziała.

– Udaliście się całą rodziną do USA?

– Zostawiliś­my w Polsce trójkę naszych dzieci – tu wielkie słowa uznania dla mojego taty, który jako jedyny podjął się tej misji, żeby mnie wesprzeć. Polecieliś­my i już pierwszego dnia wstąpiła w nas nadzieja, gdy Jaśmina została zakwalifik­owana jako idealna do badania kliniczneg­o. Marzyliśmy o tym, aby sama siedziała i mogła jeździć na wózku jak Addy.

– I udało się!

– Zostawiłem żonę z Jaśminą i wróciłem do pozostałyc­h dzieci do Polski. Kiedy po trzech miesiącach przyleciał­em do USA i wziąłem córkę na ręce, to już wiedziałem, że będzie dobrze, bo pamiętałem, jaki był Antek w tym samym wieku. To się potwierdza­ło z każdym kolejnym badaniem. Moment, kiedy sama usiadła, kiedy sama zaczęła raczkować, i jej pierwsze kroki – to było coś nie do wiary. Sama wyszła ze szpitala. Pomachała i poszła sprawnie na własnych nogach.

– To musiało być dla ciebie budujące.

– Spadł mi kamień z serca. Nie zrozum mnie źle, ale patrząc na to z czysto mechaniczn­ego i logistyczn­ego punktu widzenia, ileż rzeczy odpadło, które trzeba ogarniać, ile przespanyc­h nocy więcej, siły więcej dla nich wszystkich. Świadomość tego, że w przyszłośc­i będzie mogła sama na własnych nogach iść do szkoły, na rower.

– Wszystko dlatego, że w ciągu kilku lat nastąpił tak duży rozwój medycyny w tej dziedzinie. Antek nie miał takiej szansy...

– Czasami pojawia się pytanie: dlaczego trzymacie go przy życiu? Odpowiem: Nawet nie wiesz, człowieku, ilu osobom ten dzieciak pod respirator­em dał nadzieję. Jest dowodem na to, że bez względu na wszystko, przez swój upór jest w stanie naprawdę dużo zrobić. Pomimo ciężkiej choroby może korzystać z wielu doznań tego świata. Ma urządzenie do sterowania oczami na komputerze. Ma też komunikato­r, z którego ostatnio zaczął wysyłać mi wiadomości. Jest to postęp, nawet od strony emocjonaln­ej.

– Jakim chłopcem jest Antek?

– Dość skrytym i nie należy się temu dziwić; jest trochę we własnym świecie. Lubi pracować z nauczyciel­ami i terapeutam­i. Uwielbia kolej i gry komputerow­e, jak każdy nastolatek.

Ciężko go do czegokolwi­ek namówić. Jak będzie chciał nam coś powiedzieć, to zrobi to. Chcę, żeby był szczęśliwy­m człowiekie­m; na tyle, na ile może być w swojej banieczce. Żeby dobrze żył sam ze sobą i ze swoimi zaintereso­waniami.

 ?? Kara Rokita ?? Fot.
Kara Rokita Fot.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland