Wiedźmy prezesa
Gdy mówi się o wiedźmach, najczęściej myśli się o trzech takich paniach. Tak jak to było u Szekspira lub w powieści Terry’ego Pratchetta albo w języku giełdowych graczy, gdzie tym mianem określa się trzeci piątek każdego miesiąca kwartału, kiedy na giełdach finansowych widoczna jest największa zmienność cen akcji.
Obawiam się, że nasz do niedawna skromny wicepremier, a faktycznie wódz, ma wiedźm – prześladujących go po nocach – znacznie więcej. Więc za każdym razem, gdy tylko trafi na podatny grunt, wyciąga je z rękawa. Ten podatny grunt organizuje się na różne sposoby. Przede wszystkim przy pomocy dworu otaczającego wodza. Każde spotkanie nasącza się najpierw wazeliną. Trochę mnie to dziwi, że tak obśmiane w naszej kulturze wielbienie wodza w dalszym ciągu jest stosowane przez otoczenie byłego wicepremiera. To u Barei było śmieszne, teraz, w realu, pokazywane kilka razy dziennie i oglądane na 55-calowych ekranach, jest obrzydliwe. Jeździ się do swoich, a doskonały opis przebiegu tych „gospodarskich wizyt” w nowym wydaniu można było niedawno znaleźć w ANGORZE (nr 30 „Podróże nieduże”).
Jakież to są te wiedźmy prezesa, którymi nasącza lud swój przy każdej okazji? Z wykorzystywanymi cynicznie obsesjami wodza dyskryminującymi ludzi ze względu na kolor skóry, wyznanie, orientację seksualną itp. nie będę polemizował, bo nie godzi się schodzić do tego poziomu. Musiałbym wtedy na przykład wyśmiewać się z ludzi niskiego wzrostu, starych kawalerów, ludzi bezpłodnych, pozbawionych potomstwa itp. Każdy przyzna, że byłoby to haniebne, tak jak niegodne człowieka są drwiny prezesa występującego na scenie – przed wyselekcjonowanymi starannie wielbicielami – ze swoim stand-upem. Cóż, ochlokracja ma swoje prawa – mówi się językiem zrozumiałym dla ochlos, czyli tłumu, motłochu.
O ile ten tłum doskonale rozumie, że reparacje od Niemiec oznaczałyby worek pieniędzy dla każdego z obecnych na spotkaniu z prezesem, o tyle wytłumaczenie korzyści, jakie dałoby przystąpienie Polski do strefy euro, jest nie do pojęcia. Dla prezesa zresztą też, stąd to kolejna z jego wiedźm. A byłby to z pewnością, w długiej perspektywie, worek znacznie większy. Zyski, jakie byłyby udziałem naszej gospodarki, która nie ponosiłaby konsekwencji zmienności kursów złotego, kosztów każdorazowej wymiany, miałaby zapewnioną stabilność silnej waluty zarządzanej przez kompetentne władze monetarne, są olbrzymie. Los przedsiębiorców tej władzy nie obchodzi, czemu dała wyraz już wiele razy. Nie jest również euro dylematem dla tych, którzy są elektoratem rządzącej partii, bo ich wyjazdy ograniczają się do odpustów w sąsiednich parafiach, a tam nie ma przecież kosztów wymiany walut.
Więc można swobodnie tym euro straszyć co kilka lat – że wzrosną ceny, że stracimy suwerenność. Jasne, że nikt by nie utrzymywał takiego nieudacznika, jakim jest obecny szef naszego banku centralnego. Gra się w tym miejscu głównie nutą patriotyczną. Tymczasem prawdziwy patriotyzm polegałby na podjęciu trudnej decyzji o przystąpieniu do strefy euro, nawet jeśli zalet tego rozwiązania przeciętny Kowalski nie jest w stanie pojąć. Inni tak zrobili. Przy czym znamienne dla niedouczonych elit – prezesa pomijam, bo to przypadek podlegający badaniu, ale zaliczam do nich szefa banku centralnego, premiera, ministrów – jest to, że mówią o „złotówce”. Bezczeszczą tym samym polską walutę, którą – w wersji współczesnej – od 1924 roku jest ZŁOTY. To są patrioci?! Wstyd i hańba, panowie. To tak, jakbyście mówili o polskim godle „orzełek”, a o fladze „dwukolorowa szmatka”. ARTUR BUKAJ (adres internetowy
do wiadomości redakcji)