Stawisko w deszczu
Ostatnia niedziela lipca była dżdżysta, lecz ciepła. Deszcz szumiał w liściach stuletnich dębów otulających okazały dom. Stawisko od zawsze było dla mnie jednym z najważniejszych adresów, które należało odwiedzić. Uznałem je za takie wraz z lekturą „Książki moich wspomnień”, którą Jarosław Iwaszkiewicz napisał jesienią 1942 roku. Posiadłość pisarza, posag Anny Iwaszkiewiczowej, de domo Lilpopówny, w jego twórczości, ale i spuściźnie wielu polskich artystów jest niekwestionowanym, ważnym miejscem w polskiej kulturze XX wieku. Widać to dziś, gdy przywracane jest kulturze zasłużone przezeń miejsce samego Iwaszkiewicza. „Nieraz z moją żoną – pisał w „Książce...” – narzekamy na Stawisko, razi mnie często architektoniczna szpetota domu, ale nie wiem, co bym bez tego domu porabiał”.
Mieszkania artystów podziwianych przeze mnie były naturalnymi adresami odwiedzanymi w podróżach. W Polsce były to domy muzea Marii Dąbrowskiej w podkaliskim Russowie czy mokotowska willa Władysława Broniewskiego, którą poeta otrzymał od państwa w 1950 roku. Takim miejscem pozostaje Żelazowa Wola, dworek muzeum, a właściwie „bazylika mniejsza”, pełna wyznawców sztuki Fryderyka Chopina. Z chopinowskim nabożeństwem odwiedzałem lokum Ludwiga van Beethovena w Bonn i Wolfganga Amadeusza Mozarta w Salzburgu, które to ostatnio rozrosło się – pewnie ku zdziwieniu samego kompozytora – o sąsiednią kamienicę, bo tyle Mozartowskich artefaktów eksponuje się ku pożytkowi turystów. Bardzo wielu turystów. Dlatego silniej, niż ten salzburski, utkwił mi w pamięci moskiewski dom muzeum Fiodora Szalapina, genialnego basa, który zwiedzałem przed laty w pewne niedzielne przedpołudnie zupełnie sam. Niegdyś stary kupiecki dom przy pryncypalnej ulicy Czajkowskiego 25 wiernie oddaje ducha rosyjskiego fin de siècle’u. Pełen obrazów, bibelotów, płyt gramofonowych, kostiumów i rekwizytów scenicznych, cennej porcelany, a w sali prób, gdzie Szalapin przygotowywał się do spektakli, obok fortepianu – szafa z dziesiątkami szarf pamiątkowych, jakimi obdarowywano go na całym świecie. To intymne wrażenie odczułem w Sandycove pod Dublinem, w wieży Martello, gdzie na krótko zamieszkał James Joyce. W surowych murach wieży, z której kiedyś obserwowano morze, by ustrzec się przed napoleońską inwazją, Joyce napisał pierwsze rozdziały „Ulissesa” i tu zakwaterował bohatera tej opowieści – Stefana Dedalusa. Tu zobaczyć można manuskrypt „Finnegans Wake”, trochę listów, nieco rzeczy osobistych pisarza, w tym gitarę... A wielbiciele Joyce’a wędrują pod wieżę Martello nie tylko w słynny dubliński Bloomsday.
Niezapomniane wrażenie wywarła wizyta w Brantwood, w rezydencji Johna Ruskina, genialnego angielskiego kreatora, pisarza, malarza, moralisty, wynalazcy i krytyka sztuki, człowieka formatu, jakiego próżno szukać w kulturze polskiej. Dom stoi na wysokim brzegu jeziora Coniston w Kumbrii (Lake District), a Ruskin spędził w nim niemal trzydzieści lat i tu zmarł w roku 1900. Magiczna atmosfera domu jest dotykalna. Nakryty stół w jadalni, olśniewająca panorama jeziora za oknami, góry naokoło, a w ogrodzie rododendrony oszalałe w rozkwicie. Szkice i rysunki w gabinecie, księgozbiór... I rodacy Ruskina autentycznie przeżywający obecność w tym miejscu. To formacyjne przeżycie.
Niedaleko stąd, w Grasmere, spędziłem wcześniej kilka godzin w Wordsworth Dove Cottage, gdzie przez osiem szczęśliwych lat mieszkał słynny „poeta jezior”, romantyk, który wywarł znaczący wpływ na polskich poetów tamtej epoki. Dwupiętrowa chatynka, wklejona w zbocze góry, prowadzi gościa w życie ludzi pierwszej połowy XIX wieku. Ot, oglądamy tu krótkie łóżko, jakby skrzynię, w której spano, półsiedząc (wyjaśniono mi, że w ten sposób unikano zatrucia sadzą unoszącą się w powietrzu i mogącą udusić śpiącego). Jak ważnym poetą był William Wordsworth, świadczy fakt, że jego pełne miłości do ojczyzny sonety mieli przy sobie brytyjscy żołnierze walczący w obu wojnach XX wieku.
Wiele emocji dostarczyła mi wizyta w domu Fridy Kahlo w stolicy Meksyku, wybitnej malarki fenomenalnie zagranej w filmie przez Salmę Hayek („Frida”). Wreszcie niezatarte wrażenie pozostawiła wyprawa do normandzkiej wioseczki Giverny, gdzie mieszkał i malował Claude Monet, a wizyta tam to czarodziejskie wejście w impresjonistyczny obraz, pełen zieleni, błękitu nieba i bieli nenufarów.
Powróćmy na Stawisko... Iwaszkiewicz jest jedynym z wielkich twórców, z którym stanąłem twarzą w twarz. Było to wiosną 1979 roku w Collegium Maius Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdy twórcy „Lata w Nohant” wręczano doktorat honorowy UJ. Byłem tam. Siedziałem przejęty w średniowiecznych stalach, nie spuszczając wzroku z pisarza. „Uroczystość nadania doktoratu – zapisał potem Iwaszkiewicz w „Dziennikach” – była wzruszająco wspaniała. Poczciwy Henio Markiewicz miał piekielną tremę przed przeczytaniem łacińskiego dokumentu nadania”.
Od lektury „Matki Joanny od Aniołów”, którą czytałem jako nastolatek, nieprzemijającego zachwytu poezją Iwaszkiewicza i poruszających świadectw długiej epoki, którą współtworzył, pozostaję jego admiratorem. Musiałem więc kiedyś na Stawisko zajechać.