Kalina umarła na moich rękach
Rozmowa z ALEKSANDRĄ WIERZBICKĄ, przyszywaną córką Kaliny Jędrusik i jedyną spadkobierczynią aktorki
(5 VIII)
– Kiedy pani poznała Kalinę Jędrusik?
– Najpierw poznałam Stasia. Stanisława Dygata. To był rok 1966 albo 1967. Miałam wtedy dziewięć czy dziesięć lat. Szedł ulicą, taki wysoki, cały w dżinsie. Zwróciłam uwagę na ten jego modny ubiór i na dwa pekińczyki, które prowadził. „Jakie ładne pieski” – powiedziałam. I zaczęłam się z nimi bawić. Staszek ciągnął, ale pieski lgnęły do mnie i nie chciały iść. „Chodź do nas, zaprowadzimy pieski do domu” – zaproponował. Zgodziłam się. W domu była Kalina. „Jak masz na imię?” – zapytała. I zaczęłyśmy rozmawiać. Nie miałam pojęcia, że to słynna aktorka. Na koniec zapytałam, czy mogę co pewien czas wyprowadzać pieski. Nie zgodzili się, ale pozwolili mi czasem przychodzić do nich w odwiedziny, żebym się mogła z pieskami pobawić w domu albo w ogrodzie.
– Mama nie dociekała, gdzie pani znika?
– Po pewnym czasie się zainteresowała i zapytała: „A gdzie ty chodzisz?”. „Do cioci” – odparłam. Wtedy mówiłam do Kaliny „ciociu”. A do Dygata „panie Stasiu”. Mama miała do mnie czasem pretensje, że inne dzieci bawią się na podwórku, a ja przesiaduję u Dygatów. A ja po prostu przeskakiwałam przez płot i już byłam u nich. Lubiłam tam przebywać, to był mój drugi dom. Kiedyś, gdy kolejny raz zasiedziałam się do późna, mama po mnie przyszła. Kalina zapytała: „Ma pani telefon?”. „Nie mam” – odparła mama. No więc Kalina ten telefon załatwiła i dzięki temu były w kontakcie. Do domu Kaliny i Stasia często ktoś przychodził. Gdy tam zaglądałam, czasem siedział Gustaw Holoubek, Tadeusz Konwicki czy Kazimierz Kutz. „Dzień dobry” – mówiłam wujkom i szłam do piesków. Kochałam zwierzęta, więc potrafiłam się z nimi bawić przez kilka godzin. A potem wracałam do domu. Jako dziecko nigdy u Kaliny nie nocowałam. Mieszkałam wtedy z mamą. Kiedy miałam 11 lat, urodziła się moja siostra Bożena. Kalina żartowała czasem, że moja mama niech bierze siostrę, a ona weźmie mnie. Mama się nie obrażała, bo bardzo Kalinę lubiła.
– Wolała pani spędzać czas u Kaliny zamiast w domu?
– Od samego początku coś mnie do niej ciągnęło. Nie potrafię jednak wyjaśnić co. Jak Kalina była w trasie, spędzałam czas z siostrą, bawiłam się z koleżankami. Ale jak była w Warszawie, to biegłam do niej. Mieszkałam z mamą, ale z problemami szłam do Kaliny. Radziła mi, co robić. Nie wiem dlaczego, ale jej bardziej ufałam. Kiedyś paliłyśmy z koleżankami w szatni i ogień zajął płaszcz nauczycielki. Kazali nam za niego zapłacić. Nie poszłam z tym do mamy, tylko do Kaliny i ona zapłaciła. A potem przeprowadziłam się do Kaliny.
– Ona to zaproponowała?
– Przychodziłam do Dygatów coraz częściej. Jak skończyłam 16 lat, spędzałam też u nich weekendy, kiedy nie było lekcji. Sama nie potrafię wyjaśnić, dlaczego tak lgnęłam do Kaliny, bardziej niż do swojej rodziny. Kalina zresztą też tak miała, rzadko spotykała się ze swoją mamą. Może po prostu emocjonalnie byłyśmy bardzo podobne? Ja lubiłam rozrabiać, Kalina też. Obie mówiłyśmy ludziom prawdę prosto z mostu. Byłyśmy tak samo szczere i pomocne. No i obie kochałyśmy zwierzęta.
W 1978 roku umarł Stasiu, a rok później Kalina zaproponowała, żebym z nią zamieszkała. Po tym jak poszłam na pocztę odebrać polecony, ale mi go nie dali. „A właściwie to dlaczego ty nie masz u nas meldunku?” – zdziwiła się Kalina. Zameldowała mnie i chciała adoptować. „Ciocia, za późno – mówię. – Ja już jestem pełnoletnia. Poza tym ja nie jestem sierotą, ale ciebie traktuję jak drugą mamę”.
– Czytałam, że Kalina ubierała Dygata na randki – wiele się mówi o tym, że żyli w otwartym związku. Mogła to pani podpatrywać, bywając u nich.
– Kiedy Stasiek się szykował na randkę, była zawsze taka podekscytowana. Wybierała mu garnitur i krawat. „Coś ty założył! Ola, leć na górę, przynieś inny” – prosiła. I wybierała najładniejszy. Przed wyjściem uspokajała go, bo się denerwował. „I jak było?” – pytała, gdy wracał. „Dobrze było” – odpowiadał. I relacjonował przebieg randki, a Kalina słuchała. Albo prosiła, żebym szła się przywitać, gdy siedział w pokoju z jakąś kobietą. Nie chciałam. „No idź, poznasz Stasia narzeczoną” – zachęcała mnie. Weszłam, a tam znana tancerka. To było cudowne. Nie dziwiło mnie to, bo od zawsze rozmawiali ze sobą o swoich romansach. Jakby byli małżeństwem na papierze, ale wciąż się przyjaźnili. Zaś tamtą sytuację pamiętam jak dziś: Stasiek miał na sobie niebieski garnitur, trząsł się jak dzieciak przed studniówką. A Kalina jakby nie była w ogóle zazdrosna. Do teraz rodzi to różne komentarze. Czasem te kobiety u niego nocowały. Czy był seks? Kalina twierdziła, że raczej nie. Ja Staśka o to nie pytałam, bo zawsze miałam do niego dystans. Z Kaliną natomiast, gdy już stałam się dorosła, skończyłam 20 lat, czułam jeszcze silniejszą więź. Byłam jej powiernicą, rozmawiałyśmy o życiu. Nigdy jednak nie mówiłam mamie o tym, co widziałam u Kaliny i Stasia. Stasiek cieszył się, że może z inną kobietą pobyć, porozmawiać. Tak samo w drugą stronę. Kalina nigdy nie sypiała z kochankami w domu, w ich łóżku, jak opowiadali niektórzy. Miała wielką klasę. Stasiek na przykład był zauroczony Ireną Dziedzic czy Urszulą Sipińską. Imponowało mu, że je zna. Pod koniec życia spotykał się z młodą pielęgniarką. „Co też on może z nią robić? O czym rozmawiać?” – zastanawiała się Kalina. A on się po prostu tą dziewczyną zauroczył, jak leżał w szpitalu. Kalina ją tolerowała. Choć on jej chłopaków nie lubił i tyle. Na przykład Janusza Trzcińskiego.
– Tego muzyka jazzowego, perkusisty?
– Tak, Stasiek był zazdrosny, pewnie dlatego, że Trzciński był od niego sporo młodszy. A Kalina po prostu lubiła muzyków. Za czasów małżeństwa miała może z pięć romansów. Raz tylko zagroził jej rozwodem, gdy kochanek okazał się damskim bokserem i podniósł na Kalinę rękę. „Albo z nim skończysz, albo bierzemy rozwód” – oznajmił. Znał tego człowieka i sam od razu zerwał z nim kontakt. Zadzwonił i zażądał: „Proszę raz na zawsze wykreślić mój numer”. Tolerował jej romanse, bo wiedział, że i tak go nie zostawi. Że to tylko zauroczenia. I rzeczywiście, Kalina po pewnym czasie te znajomości kończyła. Gdzieś czytałam, że miała dawać Stasiowi środki nasenne, by mogła w tym czasie uprawiać w domu seks z kochankami. Bzdura! Kalina miała w tym czasie swoją kawalerkę. Tam mogła robić, co chciała.
– Miała fanaberie?
– Kalina mawiała o sobie, że jest dzieckiem wojny. Stąd z czasem zaczęłam do niej mówić „dzieciak”. Na wszystko miała wytłumaczenie. Kiedyś kupiła w sklepie 11 czekolad naraz. Przekonywała, że bardzo potrzebowała magnezu. Jak tylko zarobiła trochę więcej, szła na Polną do Pewexu. Albo na bazar, gdzie mogła zdobyć krewetki czy kapary. Dodawała je do swojej ulubionej sałatki ziemniaczanej. A potem mówiła: „O, już nie mamy pieniędzy”. Cóż, jej się pieniądze nie trzymały.
– Jak sobie wtedy radziła?
– Koncertowała, choć z czasem coraz bardziej ją to męczyło. Ja z kolei w czerwcu 1989 roku wyjechałam do pracy pod Londyn. Kalina motywowała mnie do nauki angielskiego i namawiała na tę podróż. Była tym miastem zachwycona i załatwiła mi mieszkanie u swojej koleżanki, która z kolei pomogła mi znaleźć pracę w restauracji. Raz, przez znajomego, przekazałam Kalinie 300 dolarów, które kupiłam za funty w tym Londynie. Sporo to było wtedy pieniędzy, myślę, że nawet trzy – cztery pensje. W lipcu, po trzech tygodniach, wróciłam do Polski. „Jak dobrze, że przyjechałaś, bo już nie mam pieniędzy” – cieszyła się. Miała wtedy 58 lat i jeszcze nie dostawała emerytury. Mówiła, że życie bardzo zdrożało. Pojechałyśmy na Polną, zrobiłyśmy zakupy. 31 lipca Kalina zawsze wyprawiała imieniny. Tego roku też zaprosiła gości. Przyszła sąsiadka i mówi: „Jak ja żałuję, że mnie nie było u Kaliny 11 lipca, zrobiła takie przyjęcie! Geremek był, Mazowiecki. Potem jeszcze pojechała nad morze”. Kalina zaniemówiła, była zdumiona, że sąsiadka ją sypnęła. „Pieniądze są po to, żeby je wydawać, nie po to, żeby trzymać” – powtarzała. A w ogóle kochała morze. Najpierw jeździła do Jastrzębiej Góry, a potem do Władysławowa.
– Pieniądze się jej nie trzymały, a jakie miała podejście do przedmiotów?
– Lubiła antyki, ładne talerze i filiżanki, ale jak się coś stłukło, to nie rozpaczała. Mówiła, że nic się nie stało. Stasiek za to rozbite naczynia sklejał nieosiągalnym wtedy w Polsce klejem, który dostawał od znajomych z Ameryki. Kalina opowiadała mi, że w podróży poślubnej w Moskwie nie mieli na co wydać rubli. Poszli więc do antykwariatu, nakupowali talerzy i filiżanek. Podczas przyjęć podawała gościom mięsa i sałatki na tych pięknych półmiskach. Lubiła to. Ale zdarzało się jej czasem coś z tego stłuc. „Wyrzuć to. Trudno. Było i się zbiło” – mawiała. Jak komuś coś się u niej spodobało, od razu mu tę rzecz dawała. „Chcesz to? Proszę bardzo, bierz” – mówiła. Taka była. Oboje ze Stasiem potrafili cieszyć się z małych rzeczy. Pamiętam taki obrus, pięknie haftowany. Kalina nie przejmowała się tym, że ma plamy, po prostu przykrywała je naczyniami. Niedawno go znalazłam i spróbuję odeprać.
– Według mnie Kalina Jędrusik miała w sobie jakiś trudny do opisania magnetyzm.
– Ludzie do niej lgnęli, niektórzy chcieli się ogrzać w jej cieple albo ją wykorzystać. Unikała takich osób. Najbardziej lubiła prostych ludzi. Chociażby panią od sprzątania i jej męża. Niechętnie chodziła na przyjęcia. „Chcą się pochwalić, że znają Jędrusik”. Ale szła, bo miała jeszcze na sobie sceniczny makijaż, więc nie musiała się dodatkowo szykować. Po godzinie wracała zniesmaczona. Męczyły ją te wszystkie puste rozmowy o tym, co która z pań sobie kupiła na wyprzedaży w Berlinie. Jest mi bardzo przykro, gdy ktoś źle o niej mówi. Że klęła? No klęła, ale robiła to tak pięknie! Tylko dwa razy widziałam, jak płacze. Raz, gdy krewny poprosił, żeby zrewanżowała mu się protekcją u Witolda Lutosławskiego za załatwienie leku na astmę, który ratował jej życie. Drugi, gdy przyjaciel, któremu przez lata pomagała, zażądał od niej 50 dolarów za buty na niskich obcasach. Buty były niespecjalnie ładne, ale właśnie takich wygodnych potrzebowała. Akurat wtedy jej się nie przelewało, ale wyjęła pieniądze i zapłaciła. Nigdy już do tego tematu nie wróciła.
– Widzę, że się pani wzruszyła.
– Niektórzy mówią, że byłam jej opiekunką. To nieprawda. Traktowałam ją jak drugą mamę, a ona mnie jak przyszywaną córkę. Kiedy ktoś pytał: „To pani córka?”, odpowiadała: „Tak, córka”. W 1957 roku w szpitalu na Płockiej urodziła dziewczynkę. Ginekolog był pijany, dziewczynka zmarła, a Kalina bardzo to przeżyła. Po porodzie jeszcze miesiąc spędziła w szpitalu. Dochodziła do siebie. Nie mogła już mieć dzieci. Stasiek pochował dziecko i nigdy jej nie powiedział gdzie. Dowiedziałam się o tym, gdy dorosłam – Kalina wspomniała mi jakby mimochodem. Jego okrucieństwo mnie nie zdziwiło, bo często się jej czepiał i ją krytykował. Kalina mówiła: „Zobacz, ja urodziłam córkę w 1957 roku, a ty urodziłaś się kilka miesięcy wcześniej. Miałabym córkę w twoim wieku”. Nawet moja mama mawiała, że Kalina jest moją drugą mamą. Zresztą bardzo się lubiły.
– Zaprzyjaźniły się?
– Kalina nie miała przyjaciółek. Raczej znajomych, których bardzo ceniła. Żartowała, że tylu kochanków, co ona miała, to żadna nigdy mieć nie będzie. Prawda jest taka, że był w niej seks, kochali się w niej i mężczyźni, i kobiety. Listonosz przychodził do niej co parę dni z kartonem listów. Czasem je czytała. Robiła dużo odbitek zdjęć u Zosi Nasierowskiej, które podpisywała i rozdawała na koncertach. Czasem prosiła mnie, żebym zapakowała zdjęcie i wysłała jakiejś dziewczynce z małego miasta. Na wszystkie listy nie odpisywała, nie dałaby rady. W czasach największej popularności prawie nie bywała w domu. Albo koncertowała, albo grała w Kabarecie Starszych Panów.
– Lubiła scenę. A co jeszcze?
– Gdyby nie była aktorką, mogłaby zostać kucharką. Świetnie gotowała. Przyrządzała pyszny schab z jabłkami albo cielęcinę z curry. Jej ulubiona sałatka składała się z ziemniaków, kaparów, sparzonej cebuli i oleju. Robiła też taką z pęczaku, z koperkiem, szczypiorkiem, kukurydzą i zielonym ogórkiem. Na przyjęcia robiła jeszcze sałatkę szpinakową, z cykorii. I „kurewską”, czyli kurewsko drogą. Z sałaty lodowej, pomidora, ogórka, oliwek z migdałem i nóżek kraba. Kupowała je od Rosjan pod Pałacem Kultury. Tej ostatniej kazała mi zawsze odłożyć, bo znikała ze stołu błyskawicznie. – Ale chyba nie jadała zbyt wiele?
– Kalina jadała niewiele, ale lubiła słodycze. Potrafiła zjeść naraz dwie czekolady, a potem ją mdliło.
– Jaka jeszcze była?
– Nigdy się nie obrażała. Jak ktoś jej zwracał uwagę, to dziękowała. Gdy jej pyskowałam, to mówiła na mnie „grandziara”. Lubiła robić innym żarty i niespodzianki. Akurat chodziłam na prawo jazdy, ale szło mi tak sobie. „Jezus Maria, jak ty jeździsz?!” – krzyczała. Parę dni później do furtki zadzwonił jakiś mężczyzna. „Pan do ciebie, dzieciak – powiedziała. – To instruktor jazdy, będzie cię doszkalał”. Gdy zdałam egzamin, najbardziej ucieszył się Kazimierz Dejmek. „Wreszcie się Jędrusik nie będzie spóźniała do teatru” – skomentował. No i ją woziłam.
– Łatwiej było jej żyć z panią?
– W Londynie się zakochałam i powiedziałam, że nie wracam. Podobno namawiała już Wojtka Gąssowskiego, żeby po mnie pojechał i namówił na powrót do kraju. Martwiła się, że nie dam sobie rady za granicą. A tak naprawdę bała się, że nie poradzi sobie beze mnie. Ale miłość mi przeszła i wróciłam.
– A czy pani było łatwo żyć z nią? Nie czuła się pani szantażowana emocjonalnie?
– Lubiła intrygi. Namierzyła w Łodzi mojego ojca, z którym nie miałam kontaktu, i kazała mi do niego pojechać. Pojechałam, ale mnie rozczarował. „Jeśli nie chcesz, to się z nim nie spotykaj” – podsumowała. Kiedyś pojechałam z nią w trasę do Sokołowa Podlaskiego. Od rana do 20 co pół godziny miała koncert. Dopiero wtedy zobaczyłam, jak to wygląda. Zimą ludzie siedzieli w paltach, a ona wychodziła na scenę w cienkiej sukieneczce. Gdy wracała, miała ciężkie ataki astmy. Dostawała leki dożylnie. Czasem śpiewała z gorączką. Nikt nawet by nie pomyślał, że była chora. Miała zresztą problemy z krążeniem, ale tego nie leczyła.
– Nie miała pani wrażenia, że Kalina zdominowała pani życie?
– Skąd! Jestem szczęśliwa, że się w nim pojawiła. Mawiała, że połączyły nas gwiazdy, bo mam urodziny 14 lutego, tak samo jak jej tata. Dziś wydaje mi się, że dałam jej więcej miłości niż mojej mamie. Kalina była moją mentorką. Ale też nie mam wrażenia, że moja relacja z Kaliną źle wpłynęła na kontakty z bliskimi. Po prostu miałam dwie mamy i obie kochałam. Miałam też partnerów, których Kalina oglądała i oceniała. Nigdy nie wyszłam za mąż – tak wyszło, to był mój wybór.
– Była pani przy niej, gdy odchodziła?
– Byłam. To nieprawda, że umarła w samotności. Umarła na moich rękach. Od dziecka miała problemy z oskrzelami, które z biegiem lat zamieniły się w astmę. Brała leki i jakoś funkcjonowała. Pierwszy poważny atak miała w marcu 1991 roku. Poszłam do łazienki, a tam Kalina, która ledwo oddycha. „Dzwoń do Wandzi” – poleciła. Wandzia była pielęgniarką. Była druga w nocy, ale odebrała od razu. Jakby czekała na telefon. „Pani Wandziu, Kalina ma atak, jadę po panią”. Narzuciłam coś na piżamę i pojechałam po Wandzię. Już czekała pod kościołem, zabrałam ją do domu. Szybko dała Kalinie dożylnie leki i uratowała jej życie. Kalina, gdy doszła do siebie, zaczęła płakać. „Jedną nogą byłam już na tamtym świecie” – mówiła.
– Przejęła się?
– Po tym zdarzeniu poszła na badania na Płocką. Podreperowali ją. Co prawda chodziła w gorsecie, bo okazało się, że od leków ma słabe kości, ale wydawało się, że wszystko jest już dobrze. Dzień przed śmiercią, 6 sierpnia 1991 roku, pojechała w odwiedziny do znajomych. Zadzwonili do mnie i mówią: „Kalina bardzo źle się czuje, przyjedź”. Wróciłyśmy do domu. Kalina poszła do swojego pokoju, ja oglądałam telewizję. Nagle słyszę, że mnie woła. „Dzwoń po pogotowie” – poprosiła. Wtuliła się we mnie i czekałyśmy. Przyjechała lekarka, spojrzała na twarz Kaliny i mówi: „Jej już nic nie pomoże, ma plamy opadowe”. Prosiłam, żeby ją ratowali. Ale lekarka wypisała akt zgonu. Był 7 sierpnia. W środku nocy zaczęłam obdzwaniać znajomych. „Kalina nie żyje” – mówiłam tylko. Niektórzy twierdzili, że zwariowałam. Do mieszkania wchodzili jacyś ludzie, jacyś wychodzili. Niewiele pamiętam. Byłam w szoku.
– Długo to trwało?
– Przez dwa tygodnie chodziłam jak w amoku. Nie mogłam uwierzyć, że Kaliny już nie ma. Myślę, że podobałoby jej się miejsce, w którym rozmawiamy. Kawiarnia „Kalinowe Serce” na warszawskim Żoliborzu należy do fundacji o tej samej nazwie. Pracuję tu i opowiadam gościom o Kalinie, jeśli pytają. Są tu też pamiątki po Kalinie, jej zdjęcia. Robimy wystawy, koncerty, spotkania z aktorami. Kalina żyła przecież tuż za rogiem. Na domu wisi pamiątkowa tablica, że mieszkali w nim Kalina Jędrusik i Stanisław Dygat. Razem chodziłyśmy na grób do Stasia. „Tylko pamiętaj, że jak położysz mi sztuczny kwiatek, to do ciebie przyjdę” – żartowała wtedy. Cały czas czuję jej obecność. Czasem wręcz jakby stała za moimi plecami. Gdy długo nie idę na jej grób, mam wrażenie, że mnie przywołuje. Idę wtedy na cmentarz i patrzę, a tam ktoś położył sztuczny wieniec.