Zabójstwo czy samobójstwo?
Na uczelni, gdzie studiował Krzysztof P., nikt nie chciał uwierzyć, że chłopak z Białej Podlaskiej padł ofiarą zbrodni. Do dziś podobnego zdania jest jego rodzina. To był spokojny facet – mówili o nim koledzy. Nie miał żadnych wrogów.
Krzysztof studiował na Politechnice Warszawskiej na Wydziale Mechatroniki, a mieszkał w akademiku. Był działaczem organizacji studenckich, ale z nikim się nie przyjaźnił. Kilka tygodni przed śmiercią zaczęły się jego problemy. Nie obronił pracy inżynierskiej i skreślono go z listy studentów. Groziło mu też usunięcie z akademika. Nikomu nie mówił, co planuje. Ostatni raz Krzysztof widziany był w akademiku „Żaczek” w poniedziałek 1 października 2012 roku. Tego dnia miał jechać do domu w Białej Podlaskiej, ale tam nie dotarł. Wtedy urwał się też jego kontakt z rodziną, która rozpoczęła poszukiwania na własną rękę. Nikt z jego kolegów nie wiedział, co stało się ze studentem. Zdesperowani bliscy powiadomili policję. Sprawa znalazła swe tragiczne rozwiązanie cztery dni później. Właśnie 4 października student innej stołecznej uczelni, szukając pleneru do zdjęć, penetrował okolice Kępy Zawadowskiej, a właściwie położony nad Wisłą Wał Zawadowski.
Nieopodal piaskarni natknął się na ciało młodego człowieka. Wezwał pomoc. Lekarze stwierdzili zgon. Śmierć nastąpiła w wyniku ciosu nożem. Ustalono, że mogło to zdarzyć się między poniedziałkiem a czwartkiem. Przy zamordowanym nie było dokumentów, pieniędzy ani telefonu, co mogło sugerować rabunkowy motyw zbrodni. Prokuratura zdecydowała się na publikację wizerunku ofiary. Zdjęcie rozpoznała rodzina. Nie było wątpliwości, że to
Krzysztof P. Jak znalazł się w tej części Warszawy? Kto i dlaczego go zamordował? Prokuratura Rejonowa Warszawa-Mokotów do dziś nie znalazła odpowiedzi na te pytania. Początkowo sprawę skierowano do Wydziału Terroru Kryminalnego i Zabójstw Komendy Stołecznej Policji. Sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci był cios nożem w serce. Założono, że napastnik chciał zabić, a nie tylko zranić.
Przy takim rodzaju zbrodni jest dużo krwi, a w tym przypadku właściwie jej nie znaleziono. Dlatego też policjanci sądzili, że obszar znalezienia zwłok nie był miejscem zbrodni. To odludne rejony ze śladami ognisk i biesiadowania. Dziwny w tej sprawie jest brak śladów walki. Sprawny młody mężczyzna nie bronił się? Może był przypadkowym świadkiem jakiegoś kryminalnego zdarzenia i dlatego zginął? Pytania można mnożyć. Nadzieję na rozwiązanie tej zagadki przyniosły nagrania ze stołecznej komunikacji miejskiej, gdzie zarejestrowano postać studenta jadącego w kierunku Wału Zawadowskiego.
Sprawę prezentowałem też w telewizyjnym programie „997 – Fajbusiewicz na tropie”. Było sporo informacji, ale żadna z nich nie wniosła do śledztwa niczego konkretnego. Jedyny ślad to telefon komórkowy, który zniknął po zbrodni. Śledczy analizowali połączenia i SMS-y ofiary. Założono, że Krzysztofa zamordowano zapewne w innym miejscu niż Wał Zawadowski. Nigdy nie znaleziono noża, którym zadano cios. Śledztwo ciągnęło się miesiącami. Sprawę umorzono, a jak informował przed laty rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Warszawie prokurator Dariusz Ślepokura, nie wykluczono ani samobójstwa, ani zabójstwa. Za tym pierwszym przemawiał brak śladów walki i obrony przed napastnikiem. Ponadto na miejscu zbrodni nie było śladów krwi. Biegli orzekli, że tę ranę mógł zadać sobie sam student. A co z nożem? Śledczy twierdzą, że Krzysztof mógł sam go odrzucić.
Tak jak przed laty, tak i teraz mam wątpliwości...