Bogaty wchodzi przez ucho
Nowością w polskim biznesie jest to, że najlepiej zarabia się teraz na maksymalnie zachowawczych, konserwatywnych poglądach. Zawsze była to pięta achillesowa środowisk prawicowych, którą nawet przekuli (przekuta pięta?) w swego rodzaju wyższość moralną: może byli biedni i głupi, ale za to jacy szlachetni. Powstała zbitka myślowa, którą ich bili ich przeciwnicy: że to nieudacznicy klepiący biedę (i nikogo po tyłku) przez swoje odklejenie się od rzeczywistości. Ale działało to też tak, że ludzie przegrani pasjami zapisywali się do ich grona, chcąc znaleźć dla swoich niepowodzeń wytłumaczenie i podobne towarzystwo, a przez to ich szeregi powiększali.
Słynna fraza Lecha Kaczyńskiego: „Jeśli ktoś ma pieniądze, to skądś je ma”, sytuowała bogatych, a nawet tylko trochę bogatszych, po drugiej stronie politycznej barykady. Skrajna nieufność do bogatych i ich niszczenie przez rządy prawicowe brały się stąd, że się raczej ich wystrzegali z wzajemnością. Kiedy pierwszy raz PiS doszedł do władzy (2005 – 2007), Jan Kulczyk natychmiast przeniósł swe interesy za granicę.
W Kościele ma to i swoje ideologiczne uzasadnienie. Choć i tam trafiają się „biznesmeni” w rodzaju księdza Jankowskiego czy ojca Rydzyka (to znaczy nie jego ojca, tylko niego samego), to generalnie przypisuje się tam takim działaniom – akurat w tych przypadkach nie bez racji – otoczkę aferalną. Słynne stwierdzenie biblijne: Prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż bogaty wejdzie do królestwa niebieskiego (a już najgorzej to ma wielbłąd, jeśli jest bogaty), skłaniało tych, co coś mieli, do dzielenia się na wszelki wypadek majątkiem z Kościołem.
Ostatnie lata przynoszą powolne odwrócenie tendencji. Już każdy gotów jest przechodzić przez to ucho igielne, byle coś mieć. Lista „milionerów Dobrej Zmiany”, którą drukuje Wirtualna
Polska, jest tak długa, że musiała zostać podzielona na dwie części i wystarczy na parę numerów. Składają się na nią w lwiej części partyjni nominaci ze spółek Skarbu Państwa i trudno traktować ich jak prawdziwych przemysłowców czy biznesmenów, z którymi łączy ich jednak jedno: wysoce nadmiarowe dochody.
Z badań na temat obyczajowości Polaków, które publikuje Polityka, wynika, że osoby najzamożniejsze stały się w naszym kraju... najbardziej zachowawcze światopoglądowo. Na tle średniej krajowej są zacofane znacznie bardziej. Małżeństwa osób jednopłciowych – zdecydowanie nie, seks – dopiero po ślubie, bezwzględny zakaz aborcji. Nauka o antykoncepcji w szkołach – też nie. Trzy razy częściej od przeciętnej są też przeciwne zapłodnieniu in vitro. Wychodziłoby na to, że w miarę wzrostu zamożności rośnie kołtuństwo i obskurantyzm.
Czyżby ci, co akurat mogą sobie na to pozwolić, ze swobody nie korzystali? E, no właśnie, aż tak to nie. Jest to konserwatyzm tylko w słowach i na pokaz.
Gdy zapytać o zwyczaje z zacisza sypialni (niekoniecznie własnych), odpowiedzi tej grupy układają się bardzo liberalnie. Masturbacja, umawianie się na seks przez aplikacje randkowe, używanie gadżetów erotycznych – tak; seks analny, korzystanie z pornografii, seks grupowy, sado-maso – czemu nie.
Swoje ideały tak szanują, że ani się do nich nie zbliżają. Może o tej dziwnej mieszance poglądów zdecydował szczególny rozkład cech w grupie badawczej – jedna trzecia zamieszkuje na wsi, spory odsetek w małym mieście, większość ma wykształcenie podstawowe lub średnie i jest w wieku dojrzałym – zastanawia się Polityka. Bardziej prawdopodobne jest wytłumaczenie drugie: Tworząc lokalną elitę w małej miejscowości, jest się uważniej obserwowanym przez Kościół i rozliczanym z poglądów pewnego kanonu. Uważają, że powinni głosić takie poglądy, nawet jeśli ich nie mają (a szczególnie wtedy), co jest znakiem czasu dosyć znamiennym. Do swoich normalnych grzechów bogaci dokładają jeszcze to, że muszą być fałszywi.