Pani doktor w chodzie
Rozmowa z KATARZYNĄ ZDZIEBŁO – wicemistrzynią świata i Europy w chodzie sportowym NIE TYLKO O SPORCIE – To pani rok!
– Miło to słyszeć, przełomowy moment w mojej karierze, bo wywalczyłam cztery medale na międzynarodowych imprezach – dwa srebrne na mistrzostwach świata, zostałam wicemistrzynią Europy i zajęłam trzecie miejsce w drużynowych mistrzostwach świata. Niby ogromne zaskoczenie, ale jednocześnie czekałam na te sukcesy i byłam pełna wiary, że w końcu mi się powiedzie. Czuję się wyjątkowo szczęśliwa, bo przecież był taki moment, że problemy zdrowotne uniemożliwiały mi treningi i musiałam zawiesić karierę.
– Dlaczego?
– Zupełnie niespodziewanie pojawiły się krwawienia z przewodu pokarmowego. Nie mam pojęcia, co było ich przyczyną. Na szczęście wróciłam do sportu. Przed rokiem byłam dziesiąta na igrzyskach olimpijskich w Tokio, ale zaskoczyły mnie tegoroczne sukcesy, choć miałam świadomość dobrego przygotowania.
W marcu w Omanie zdobyłam brązowy medal w drużynowych mistrzostwach świata i nabrałam przekonania, że jestem w stanie walczyć z najlepszymi.
– Który medalowy chód w tym roku był najtrudniejszy?
– Chyba ten na sierpniowych mistrzostwach Europy w Monachium. Dopóki walczę z rywalkami, to wszystko jest w porządku, ale znikąd pojawiła się niezależna ode mnie przeszkoda. Sport bywa okrutny. Trzy dni przed startem poczułam ból, w przeddzień walki o medal był wręcz nie do zniesienia, niemal ścinał z nóg. W Monachium wydawało mi się, że mam problemy z kręgosłupem. Myślałam, że ból wywołuje ucisk na korzeń nerwowy w okolicach kręgów piersiowych i szyjnych. Promieniował do ręki, nie mogłam nią ruszać. Ból był tak ostry, jakby ktoś dźgał mnie nożem, i ciężko było wziąć nawet głębszy oddech. Na podium wchodziłam właściwie sparaliżowana – mogłam podnieść tylko jedną rękę. Do tej pory nie mogę się śmiać, kichać, schylać, swobodnie nabrać powietrza, ale już po powrocie do Polski okazało się, że mam złamane żebro.
– To jak pani szła po srebrny medal mistrzostw Europy?!
– Właśnie nie wiem; nigdy w życiu nie startowałam w takim stanie. Tempo chodu było szarpane, a walczyłam głównie z bólem. Śmieję się, że muszę mieć jednak dobrą „psychę”, że to wszystko wytrzymałam. Medal z Monachium sprawia niezwykłą radość, jest prawdziwie „wychodzony”. Zastanawiałam się, czy lepiej się nie wycofać, bo nie docierało do mnie nawet to, że padał deszcz, nie skupiałam się na sędziach, nie myślałam, by otrzymać żel wzmacniający, a kiedy brałam butelkę z wodą, to natychmiast ją wyrzucałam, bo nie byłam w stanie jej odkręcić. Cierpiałam, bolała mnie głowa, więc szukałam odpowiedniej pozycji, by każdym krokiem, każdym ruchem ręki zminimalizować ból.
zaskakujący
– A najbardziej chód 2022 roku?
– Hm... Chyba jednak dwadzieścia kilometrów na mistrzostwach świata w Eugene w Stanach Zjednoczonych. Chciałam się tylko przetrzeć przed występem na trzydzieści pięć kilometrów. Wiedziałam, że będę w czołówce, stawiałam na piąte, szóste miejsce. Wicemistrzostwo świata bardzo mnie zaskoczyło. Do tej pory wydawało mi się, że rywalki są nieosiągalne, a okazało się, że jestem mocna
i z tymi, z którymi do tej pory przegrywałam, mogę jednak walczyć o najwyższe laury. Potwierdziłam to kilka dni później w chodzie na trzydzieści pięć kilometrów. Również w tej konkurencji zostałam drugą chodziarką świata.
– Chód to chyba najbardziej niedoceniana konkurencja lekkoatletyczna...
– Szkoda, że nie jest rozgrywany na wielu mityngach. Żałuję, że chód pokazywany jest tylko podczas najważniejszych imprez. Trudno, taka specyfika tej konkurencji; maratonu też na mityngach nie ma. Trzeba to zaakceptować, chociaż można by pomyśleć o krótszych, widowiskowych dystansach chodu sportowego.
– Dlaczego zaczęła go pani uprawiać?
– W szkole w rodzinnym Mielcu nauczycielka wychowania fizycznego, pani Marzena Kulig, była trenerką lekkiej atletyki i właściwie od razu poszliśmy w specjalizację chodu. Nie pamiętam startującego Roberta Korzeniowskiego, ale o sukcesach czterokrotnego złotego medalisty olimpijskiego uczyłam się z podręcznika historii. W pierwszych swoich zawodach zdobyłam puchar i chód mnie pochłonął. Zawsze po treningu jestem szczęśliwa, świat wydaje się piękniejszy i mam ogromną motywację do innych działań. Mogłoby się wydawać, że treningi są męczące, ale może za sprawą endorfin czerpię z nich ogromną siłę. Siłą chodu jest prostota, można trenować wszędzie, w każdych okolicznościach, i nie potrzeba do tego specjalistycznego sprzętu.
– Przed laty od jednego z lekarzy usłyszałem opinię, że chód jest zaprzeczeniem sportu, bo człowiek wykonuje nienaturalne ruchy.
– Nie znał się, pewnie oglądał sportowych chodziarzy z daleka i myślał sobie, że dziwnie kręcą biodrami. To zdrowa konkurencja – nie generujemy ryzyka obciążeń stawów kolanowych, jak to występuje w czasie biegania. W chodzie, jeśli wszystko jest wykonywane zgodnie z zasadami techniki, to ruchy bioder są tylko wizualną wypadkową. Mnie nikt nie uczył, że trzeba dziwnie kręcić biodrami. Zasady są bardzo proste – noga wyprostowana w kolanie i musi być zachowany ciągły kontakt stopy z podłożem.
– Bardzo trudno ocenić, czy tak się dzieje.
– Najczęściej widać to dopiero na zdjęciach. Sędziowie pokazują ostrzeżenia za niedozwoloną fazę lotu albo „niedoprost” w kolanie. Po trzykrotnym zwróceniu uwagi na popełniane błędy zawodnika czeka kilkuminutowy pobyt w strefie „pit stopu”, a dopiero czwarty wniosek sędziowski powoduje całkowitą dyskwalifikację.
– Karano już panią?
– Nie zdarzył mi się jeszcze karny pobyt w „pit stopie”, a zdyskwalifikowana byłam dawno, jeszcze w czasach juniorskich.
– Medal powinna pani otrzymać także za osiągnięcia pozasportowe.
– Byłam dobrą uczennicą, każdego roku miałam świadectwo z paskiem, brałam udział we wszystkich możliwych konkursach – od historii, przez fizykę, język polski, do chemii i biologii. Zostałam nawet najlepszą gimnazjalistką Mielca, ale fascynacje nauką skończyły się, kiedy poważnie zaczęłam traktować lekkoatletykę. – Skończyła pani medycynę. – Bardzo trudne studia. Kontynuuję rodzinne tradycje – mama jest lekarzem rodzinnym, tata chirurgiem, brat stomatologiem, medycynę studiuje też siostra. We wrześniu ubiegłego roku zdałam państwowy egzamin lekarski. Obecnie, by uzyskać pełne prawo wykonywania zawodu, odbywam w szpitalu w Rzeszowie trzynastomiesięczny staż. Nie wiem, jaką ostatecznie wybiorę specjalizację; w mediach pojawiła się informacja, że będę radiologiem, ale to jeszcze nie jest postanowione. Interesuje mnie wiele spraw i może ostatecznie wybiorę inny kierunek. Dzisiaj jestem czynną sportsmenką i to jest dla mnie najważniejsze.
– W Mielcu chód wypiera piłkę nożną?
– Grzegorz Lato zawsze pozostanie tutaj największą osobowością sportową. Nie interesowałam się piłką nożną, nie chodziłam na mecze Stali Mielec. Oprócz lekkiej atletyki bardzo lubiłam skoki narciarskie. Całą rodziną oglądaliśmy telewizyjne relacje. Kibicowaliśmy Adamowi Małyszowi, Czechowi Jakubowi Jandzie, czy też Finowi Janne Ahonenowi, a babcia lubiła Niemca Martina Schmitta.
– Jeździła pani na zawody Pucharu Świata w skokach narciarskich?
– Oczywiście. Jeździłam do Zakopanego. Wystawałam pod skocznią ze zdjęciami skoczków i zbierałam ich autografy. Wyjątkową fanką skoczków była moja młodsza siostra Ania. Wspólnie pisałyśmy listy do zawodników, a Austriak Thomas Morgenstern po jednym z konkursów przysłał nawet żółty plastron lidera klasyfikacji Pucharu Świata. Siostra widziała ogromny potencjał szczególnie u Dawida Kubackiego, miała oko, bo wierzyła w sukcesy tego skoczka, zanim rzeczywiście zaczął je odnosić.