Kora jest tylko jedna
Każdy postrzegał ją po swojemu, bo nie była jednowymiarowa. Nie szła na układy, żyła, jak chciała. Bywała kontrowersyjna. Żeby zamaskować lęki, rozciągała zasłony dymne, wkładała prowokacyjne maski. Sama mówiła o sobie: „Nie jestem taka, jaką mnie opisują”. Beata Biały w biografii „Słońca bez końca” oddała głos trzydziestu kilku osobom, które zetknęły się w swoim życiu z frontmanką Maanamu. I w tym leży walor tej książki. Po przeczytaniu sami możemy odpowiedzieć sobie na pytanie – co dała nam Kora, kochając, żyjąc i umierając.
Miłość
Pierwszą wielką miłość poznała w hipisowskich czasach. Miała 17 lat, szkoła jej nie interesowała, więc ją porzuciła i jeździła po kraju. Były narkotyki – fermetryzynę, czyli amfetaminę, można było kupić w każdej aptece. „Pobiłam wtedy rekord – wspominała w autobiograficznej książce «Kora, Kora. A planety szaleją». – Nie spałam dwa tygodnie bez przerwy. Amfetamina nie dawała mi spać”. Były też rozmowy po świt. O literaturze, polityce, PRL-u i świecie. Świetny był w tym „Pies” – legenda krakowskiego ruchu hipisów, późniejszy profesor i wicemarszałek sejmu Ryszard Terlecki. Wtedy chłopak z dobrego domu, ubrany, czytający poezję, wybijający się na tle innych dzieci kwiatów. „Nie liczyło się nic poza nim – mówiła Kora. – Byłam w niego zapatrzona. Tańczyliśmy, kleiliśmy się, czyli wąchaliśmy «Tri», środek wywabiający plamy, największe świństwo na świecie”. Pojechała z nim i przyjaciółką Grażyną „Galią” na pierwszy zlot hipisów w Mielnie, gdzie została „Korą”. Ale uczucie do „Psa” szybko jej minęło. „Dręczył mnie, nasz związek miał psychodelicznie sadomasochistyczny charakter. Żeby to skończyć, zdradziłam go na jego oczach”. „Opowiadała też – mówi Beacie Biały Ryszard Terlecki – że bardzo zdominowałem ją psychicznie, że to był sadystyczny związek. Nigdy nie miałem takiego wrażenia”. Kora wróciła do szkoły, zrobiła maturę.
Drugim mężczyzną, którego obdarzyła silnym uczuciem, był Marek Jackowski. Spotkali się w 1969 roku na koncercie w Piwnicy pod Baranami. Był studentem anglistyki w Łodzi, przyjechał do Krakowa zagrać ze swoim zespołem Vox Gentis. Kora właśnie skończyła liceum, ćpała i pogrążała się w depresji. Nie chciała wychodzić do ludzi, na ten koncert też nie chciała iść, ale namówił ją kolega. Marek Jackowski zapamiętał młodziutką, drobną dziewczynę siedzącą na wzmacniaczu i machającą nogami. „Miała długie, rozpuszczone włosy, była piękna” – powiedział Jackowi Tomczukowi, dziennikarzowi „Newsweeka” w 2013 r. Kora wtedy potrzebowała uczucia i opieki. „On mnie bardzo pokochał – opowiadała Agacie Młynarskiej w programie «Jaka ona jest? ». – A ja rozpadałam się, jakbym nie była w atomach, tylko w cząstkach. Marek wydawał mi się opoką. Tworzył wokół siebie atmosferę guru, człowieka, który wszystko wie, ma zasady, jest pryncypialny, niezwykle moralny, odpowiedzialny”. Ślub wzięli dwa lata później. Byli na nim Grechuta, Dymny, Skrzynecki, Konieczny, Demarczyk, cała Piwnica. Kora była w ciąży. Na weselu w „Wierzynku” struła się haszyszem. Bała się, że umiera. Marek tłumaczył jej, że to nie śmierć, i żeby oddychała głęboko. Później to jego nałóg, alkoholizm, spowodował, że nie dawała rady trwać. „Marek okazał się normalnym człowiekiem z wieloma słabościami – wspominała w Wyborczej.pl. – Z wrażliwością, która – nakładając się na moją – powodowała, że nie czułam się bezpiecznie. Z jednej niepewności wpadałam w drugą. To mnie bolało i byłam dla Marka niedobra. Jak bardzo? Bardzo”. W tym samym tekście Jackowski opisał tamten czas tak: „Ludzie patrzyli na mnie jak na mięczaka. Że jacyś faceci przy niej, a ja alkoholik”. Rozstali się, ale wcześniej i potem były lata znakomitej współpracy w zespole. Jackowski komponował, genialnie, jak ocenia Kora, a ona pisała teksty. Artystycznie stanowili tandem na światowym poziomie. To był najlepszy Maanam. No i urodził się z ich małżeństwa syn Mateusz.
Młodszego chłopca – Szymona – miała ze związku z Kamilem Sipowiczem, największą chyba miłością, dojrzewającą latami i trwającą do końca życia Kory. Poczęli go, gdy była jeszcze żoną Marka Jackowskiego. Mieszkali z Kamilem w tym samym wieżowcu w Warszawie przy Ogrodowej 49. Widywali się w windzie, później Kamil zaglądał do nich z hipisowskim towarzystwem. Kora miała 23 lata, Kamil – 21. Marzył o niej, szybko zakochiwał się coraz mocniej w charyzmatycznej, elektryzującej kobiecie. Inicjatywa wyszła z jej strony. Mówiła, że wyśniła go sobie w „pięknym, jasnym śnie”. „Zdradziłam Marka, zaszłam z Kamilem w ciążę, ale przez wiele lat ukrywałam, że jest ojcem Szymona. Został uznany za dziecko Marka. Kamil wybrał drogę naukową, wyjechał do Niemiec robić doktorat. Niby mnie kochał, ale wybrał ten inny świat”. On przyznał, że się wtedy wystraszył bycia z kobietą z dwójką dzieci, mężatką, której nie mógł niczego zapewnić, której nie znosiła jego matka, i zrejterował. Widywali się przelotnie, rozstawali i próbowali znowu przez wiele lat. To nie był łatwy związek, ale być bez siebie też nie umieli. Kamil regularnie odwiedzał chłopców. Domyślał się, że Szymon jest jego synem. Potwierdziła to, gdy chłopiec miał 10 lat. Kiedy Kora rozwiodła się z Jackowskim, mogli już być razem, ale pobrali się dopiero po kilkudziesięciu latach wspólnego życia, gdy Olga była już chora.
Kiedy pisali wspólnie „A planety szaleją”, opowiedziała mu, co do niego czuła. „Myślę, że u mężczyzny najważniejszy jest charakter. Niekoniecznie krystaliczny, takich przecież nie ma. Lubię mężczyzn, którzy mają w sobie zdecydowany rys męskości, ale też miękkość i dobroć.