Paradoks o premierze
Panie u władzy? A może raczej władza pań? Azja dopracowała się systemu decydującego o tym, że premierem (premierką) rządu zostaje córka lub żona lub kochanka premiera (prezesa rady ministrów), który umarł lub zginął jako powszechnie szanowany (lub przynajmniej znany) polityk, twórca dynastii.
I tak premier Indii Jawaharlal Nehru uczył fachu rządzenia swoją córkę Indirę, po mężu Gandhi, która pewien czas spędziła w jego kancelarii, a potem w rządzie jako minister (ministra) informacji. Zostawszy premierką zasłynęła jako przywódczyni Ruchu Niezaangażowanych, będącego po ONZ najmocniejszym politycznie ugrupowaniem w świecie. Do zajęć w polityce zmusiła swego syna Rajiva, który był pilotem samolotów pasażerskich. Powiedział nam na spotkaniu w Foreign Correspondents Association in South Asia, że kierowanie samolotem jest trudniejsze niż kierowanie Indiami, kiedy się jest asystentem pani Indiry. Mylił się. Obydwoje zginęli nie w katastrofach lotniczych, a w zamachach.
W tych samych Indiach, na południu, w Tamilnadu, szefową rządu stanowego została gwiazda filmowa Lalitha – tylko dlatego, że była kochanką supergwiazdora filmu tamilskiego i głównego ministra rządu stanowego, MGR Ramachandrana. MGR to nie skrót od „magister” czy „monsignore”, lecz pierwsze litery imion i nazwy miejscowości narodzin.
Po sąsiedzku z Indiami, w Pakistanie, premierką rządu została Benazir Bhutto, córka powieszonego przez wojskowych po pseudoprocesie prezydenta kraju, Zulfikara Alego Bhutto. Elity muzułmańskie chciały w ten sposób pokazać światu, że islam może być cywilizowany. Tę cywilizację oglądałem w samolocie PIA, którym Benazir wracała z Uniwersytetu Harvarda do domu na wakacje. Przed lądowaniem w Karaczi weszła do toalety w dżinsach, a wyszła w szatach, które przykrywają wszystko od stóp do głów. W sąsiedztwie – w Bangladeszu – na zmianę rządzą dwie nienawidzące się panie: Sheikh Hasina, córka twórcy państwa Mudżibura Rahmana, i pani Chaleda Zia, żona dyktatora Rahmana Zii. Kraj jest symbolem nieszczęść i nędzy wszechludzkiej, której w stolicy Dhace w ogóle nie widać. Bangladesz to największa na świecie poduszka gazowa, do której nie ma jak się dobrać, bo panie premierki na zmianę ogłaszają hartale, czyli strajki, które powiązane są z zakazami opuszczania
domostw. Jest to też największa na świecie szwalnia, której używają wszyscy w świecie producenci tekstyliów.
Idąc dalej na wschód, znajdziemy się w kraju laureatki Nagrody Nobla, pani Aung San Suu Kyi, córki legendarnego generała armii birmańskiej (dziś powiemy mjanmaskiej – bo „r” się nie wymawia). Mjanma to kraj rządzony przez wojskowych. Z każdej rodziny jeden z mężczyzn idzie do wojska, a drugi do klasztoru. Raz wojsko zwalcza mnichów, a kiedy indziej mnisi zwalczają żołnierzy. Przygląda się temu pani Aung – raz z więzienia, kiedy indziej z aresztu domowego i najrzadziej, ale także, z okien rezydencji premierki.
Na południe od Mjanmy leży Nusantara, czyli kraina miliona wysp, Indonezja. Do niedawna prezydentem (prezydentką) kraju była Megawati Soekarnoputri, córka Ahmeda Sukarno, współtwórcy Ruchu Niezaangażowanych i ojca narodów niepodległej Indonezji, która wyrwała się z objęć holenderskiej potęgi kolonialnej. Kraj jest muzułmański, a mimo to kobietę wpuszczono do pałacu prezydenckiego. Inna rzecz, że indonezyjski islam pomieszany z odmianami buddyzmu nie ma rysów fundamentalistycznych, jak islamy arabskie. Poszukiwanie pozostałych spadkobierców Sukarno nie ma sensu, bo polityk ten znany był z burzliwego życia towarzyskiego i obyczajowego, więc kolejka do „tronu” mogłaby być zbyt długa jak na pojemność pałacu prezydenckiego.
Kiedy mowa o buddyzmie, to warto zajrzeć na Sri Lankę. W roku 1955 w Festiwalu Młodzieży i Studentów w Warszawie brała udział delegacja z tego kraju. Przewodniczyła jej kilkunastoletnia dziewczyneczka, Sirimavo Bandaranaike, która stała się niedługo po festiwalu pierwszą premierką w świecie. Jej mąż, Solomon Bandaranaike, szef rządu, zginął w zamachu (został zamordowany przez mnicha buddyjskiego) i stąd awans jego żony. Buddyzm lankijski to religia sfundamentalizowana, która ma na swoim sumieniu ponad sto tysięcy ofiar śmiertelnych, choć jej dewiza brzmi: „Żyj i daj żyć innym”.
Pozostaje na koniec pani Corazon Aquino, prezydentka Filipin, która zawdzięczała stanowisko swemu mężowi, Benigno, zastrzelonemu na lotnisku w Manili, kiedy wracał do kraju z emigracji politycznej. Wspominam ten casus ze względu na jego wyjątkowy charakter. Pani prezydent przyjmowała wizytę polskiego ministra spraw zagranicznych Mariana Orzechowskiego. Mogłem brać udział w ich rozmowie, choć dziennikarzy wyprasza się w takich sytuacjach. Pani Aquino nie miała żadnego doświadczenia w sprawach protokolarnych. W dodatku żadnego doświadczenia nie mieli także jej doradcy. Jeden z nich, kapitan Manuel de la Cruz, podszedł do mnie pod koniec rozmowy i zapytał półgłosem, jakiej dziewczyny życzę sobie na wieczór.
Poza grupą pań rządzących dzięki działaniu systemu dynastycznego trzeba wspomnieć przypadki Tansu Ciller, Turczynki, a także dwu Koreanek z południa i Chinki z Tajwanu. Wszystkie cztery objęły swoje stanowiska dzięki wyborom i tworzą odrębną od dynastycznej grupę polityczek.
Osobliwą kwestią w tej azjatyckiej specyfice jest rzeczywisty wpływ kobiet na styl rządzenia. Jeśli już dotarły one na szczyt, to sposób sprawowania władzy nie różni się zbytnio od tego, z którego zasłynęli ich ojcowie, mężowie i kochankowie. W Azji rzadko się zdarzało, aby kobieta wchodziła na szczyt wyłącznie dzięki własnym siłom. Takimi była mityczna szefowa chińskich piratów, a także cesarzowa Chin i Katarzyna, Niemka, która została carycą Rosji. Poza tym istotne pytanie brzmi: jak wiele obywatelki krajów azjatyckich mają do powiedzenia nie w rządzie, ale w domu? Odpowiadamy na to pytanie tytułem tego komentarza. Jest on zainspirowany utworem Diderota „Paradoks o aktorze”. W Azji kobieta w domu, na ulicy czy w parlamencie znaczy tyle, ile swobody dostanie od ojca, męża i w końcu – syna.