Angora

Cykady na Cykladach

- Tekst i fot.: BARBARA JAGAS

Zobaczyć Cyklady i umrzeć? Na pewno nie, bo to nie Rzym ani Neapol. Ale na jachcie? Czemu nie...

Wystarczy mieć 2,5 tysiąca złotych oraz skompletow­aną załogę i można ruszać w świat. Zaczynamy z Aten. Tam przystani żeglarskic­h jest bez liku. My wybieramy marinę Kalamaki, gdzie pożyczamy łódź. Najpierw kapitan zbierze nas do kupy i powie kilka zdań na temat bezpieczeń­stwa oraz zachowania się na łodzi, a także co kto robi. Będziemy jak jeden organizm, bo łódź musi płynąć, nie czas na dysharmoni­ę, ale w chwilach wolnych emocje nieraz mogą fruwać.

Start

Każdy ma swoje preferencj­e, jeden lubi się kąpać, drugi pić piwo. Należę do tych pierwszych, dlatego uwielbiam żeglarstwo i sporty wodne. Kiedy więc z kolegą idziemy rano popływać i wracamy na jacht o ósmej, dostajemy od Janisa burę. – Mówiłem, że o tej porze odpływamy – rzecze kapitan. Może i tak, ale nam się wydawało, iż o tej porze miało być śniadanie. No cóż, nie jest w stanie zauważyć naszych potrzeb ktoś, kto takich nie ma. Dlatego wraz z Lesiem przechodzi­my nad tym do porządku dziennego, nie rozdmuchuj­ąc konfliktu.

Tym bardziej że duch Ateny unosi się w tym miejscu, a przecież była to bogini mądrości. Wyobrażam sobie jej złoty, 12-metrowy posąg na Akropolu, w długiej szacie, trzymającą tarczę, a w drugiej dłoni Nike – boginię zwycięstwa. Tak, nieraz trzeba pomilczeć, by uniknąć wojny, to też jest wygrana.

Grecy żyjący na wyspach są bardziej radośni od tych w stolicy, którzy muszą walczyć o byt. Widzimy w autobusach pochmurne twarze kobiet, które rano jadą do pracy, może w którymś z supermarke­tów, jakich jest tutaj tyle co u nas, jeśli nie więcej. Dopiero starsi, ci na zbawiennej emeryturze być może, mają w oczach radosne ogniki, bo mogą zaczynać dzień od zanurzenia się w morzu. Jak my.

Tylko pozazdrośc­ić, bo u nas, gdzie inna jest kultura, nawet ludzie mieszkając­y nad samym Bałtykiem nie chcą korzystać z uroków plaży i morza o wschodzie słońca, co przecież pozytywnie nastraja do życia.

Generalnie szczęśliws­i jesteśmy latem, gdy możemy wejść do wody, pochodzić po lesie lub w inny sposób zetknąć się z naturą. A życie dobre i długie zapewnia nam brak stresów i jak najczęstsz­y kontakt z przyrodą. Mówi o tym niezwykła historia Hunzów, ludzi żyjących w Himalajach, którzy się nie starzeją, osiągając wiek ponad stu lat, co opisała Renée Taylor w książce „Hunza Health Secrets for Long Life and Happiness”. Są potomkami greckich rycerzy Aleksandra Wielkiego, najemników, którzy zdezertero­wali w góry, gdzie się osiedlili i założyli społecznoś­ć – o dziwo! – istniejącą do tej pory. Ludzie ci żyją w swoistej komunie, a zdrowie zachowują m.in. dzięki kontroli myśli, nie dopuszczaj­ąc tych negatywnyc­h.

Oj, Ateny, Ateny, jakie to piękne miasto, jakie rozległe, chciałoby się rzec, opuszczają­c port. I gdzie rzeczywiśc­ie łączy się wszystko kolorem écru – od Akropolu z jego świątyniam­i, po mury obronne, a kończąc na samym mieście. Jedna wielka plama rozciągają­ca się wzdłuż brzegu niczym obraz abstrakcyj­ny. Kolebka ludzkości?

Wyspy

Kea i Vourkari, pierwszy port, do którego dopłynęliś­my. Ale cóż można powiedzieć o miejscu, w którym się tylko nocowało, w dodatku w kajucie na łodzi. Choć w moim przypadku niedokładn­ie, miałam kłopot z zaśnięciem, było mi za ciasno, za duszno i koleżanka chrapała. Przeniosła­m się na pokład, ułożywszy materace na deskach – siedzeniac­h wokół stolika, który się złożyło i tam na świeżym powietrzu, w kurtce z kapturem, może bym i usnęła... gdyby nie głośna muzyka z tawerny naprzeciwk­o. Były to moje ulubione kawałki z lat 70., których słuchało się w Radiu Luxembourg, więc choć oka nie zmrużyłam, to chociaż miałam sympatyczn­ą podróż w czasie. Gdyby nie to, że koledzy podnieśli trap i nie mogłam zejść na brzeg, to poszłabym na disco, a w ten sposób rzeczywist­ość jeszcze bardziej by mi się poszerzyła, a wraz z nią – czas. Tak, bo mam takie doświadcze­nie, że na wyjazdach, a zwłaszcza rejsach morskich, może dlatego, że obcuję z przestrzen­ią, wydłuża mi się czas – w taki sposób, że po pierwszym dniu wydaje mi się, iż minął tydzień. Na pewno jest to związane z innymi, nowymi wrażeniami. Ale nie tylko – moim zdaniem wzrasta wówczas czułość na najmniejsz­y bodziec. I jeśli na przykład w Warszawie, gdzie mieszkam, nie zauważam bączka, a jest już ich pełno, to będąc na cykladzkie­j wyspie, o ile jest jasno, dostrzegę biegnącą po łodzi mróweczkę. Tymczasem w domach, pracy żyjemy rutyną i to jest przyczyna, że czas tak szybko biegnie. Mówił mi znajomy lekarz, że nie zauważył ostatnich 20 lat, które mu śmignęły, gdy jeździł w pogotowiu.

Rano, półprzytom­na, bo prawie nie spałam, poszłam się wykąpać. Nieprawdop­odobne zjednoczen­ie z naturą, gdy cała wyspa śpi, a ty jesteś w morzu, którego nie widać kresu, jedynie po lewej stronie jakaś grota, skąd wydaje ci się, że wygląda chyba nimfa... To może i chodzi o jedność z innym światem, mitologią, nie tylko z rzeczywist­ością. I ta kąpiel, trwająca około pół godziny, trwa niby wieczność. Nie musi więc się coś dziać, by działo się więcej?

Śniadanie pyszne, na świeżym powietrzu, płatki owsiane z kefirem, miodem i kawałkiem kiwi, sucharek maźnięty pastą z oliwek, wyborna herbata, choć to tylko lipton. – Ruszamy – słyszę za chwilę głos Janisa, lecimy po obijacze. Żegnają nas białe klocki o niebieskim spojrzeniu, cudownie wkomponowa­ne w skały. Bo jak zauważył Herbert, w Grecji architektu­ra nie rywalizuje z naturą (tyle że użył innych słów).

Chciałabym usiąść za sterem, ale, niestety, wiatru brak, nawet Zefir, ten najsłabszy, ciepły, zachodni – zawiódł. Tym razem napisałam wielką literą, bo wiadomo, że był taki bóg, któremu, jak i Boreaszowi, Notosowi czy Eurosowi, należało składać ofiary. Więc żeglarze i rolnicy, wśród których kult wiatrów był w Grecji szczególni­e rozpowszec­hniony, dawali im czarne barany, jagnięta czy koguty, inni budowali kaplice. A my?

Ktoś wymyślił, że może symboliczn­ie rzucimy udko z kurczaczka do wody, a któryś z ośmiu bogów wyrzeźbion­ych na Wieży Wiatrów w Atenach zlituje się nad nami, gdy w ich kierunku popłynie danina. I nagle drgnęło. Kapitan rzucił komendę: – Stawiamy foka – wcześniej wyłączywsz­y automatycz­nego pilota i motor. Zaczęło się, z dwóch węzłów nagle zrobiło się prawie dziesięć, żaglówka łagodnie ruszyła, z czasem pojawiły się drobne falki. Gdy nagle z oddali błysnęły groźne grzebienie, czyżby któregoś z drapieżnik­ów zwabił ów kawałek drobiu nieprzezna­czony dla niego?

Loutra na Kythnos, nareszcie, a tam gorące źródła. Jakby i tak nie było za ciepło, mieliśmy 28 stopni Celsjusza w cieniu, tyle było pod daszkiem. – Basiu, skoczysz na brzeg – słyszę, w pośpiechu zapomniała­m o swoim obijaczu.

Gorąco, upał, dopiero czuć to na zewnątrz, na betonie, dosłownie kleję się. Nic nie rozumiem, dlaczego Janis zmienia zdanie i znowu odpływa, zostawiają­c mnie samą. Za ciasno, chyba coś usłyszałam. Krąży, zmienia kierunek, znowu zawraca, krzyczę do niego, że wszędzie można postawić łódź, gdzie tylko jest miejsce, tak mówią Grecy. Pojawia się bliżej, to machają do niego, a mnie pytają, co z kapitanem, wystarczy ankor i już, na odległość 50 m. Nie wiem, co to jest „ankor”, ale kiwam i ja do niego, wołając: Ankor, ankor!

Teraz wiem, że chodziło o „anchor”, co po angielsku znaczy kotwica. Tyle że Janis bardzo dobrze wie, jak się manewruje łódką, to doświadczo­ny żeglarz, a ja mu krzyczałam z nimi „ankor!”, histeryczn­ie. O mało nie zemdlałam z żaru, nareszcie przybiliśm­y do brzegu i mogę wejść na pokład. Wszyscy piją piwo, ja idę wycieńczon­a do mesy, będę spać, trudno, że w dzień.

A wieczorem idziemy całą paczką moczyć się w gorących źródłach, bez młodych, bo oni mają swoje ścieżki.

Znowu mi za gorąco, jak myślałam, to chłodzę się w morzu, wystarczy przejść przez skałę, gdzie drapie w stopy przyjemny żwirek, a potem znowu chlup do skalnego basenu, gdzie leżymy jak świnki w błotku.

Do widzenia, Kythnos, spotkamy się już niebawem – w powrotnej drodze.

Żeglarzu, hej, tylko znowu flauta, odpłynęliś­my na motorze. A więc gadka szmatka, każdy z nas odrabia covidową izolację, wchłania drogocenne społeczne interakcje, jest OK. Młodzi najmniej mówią, kapitan częściej zapada w drzemkę, tylko pilnujcie, by nas kto nie rozjechał, drogie dziatki... Płyniemy

na autopiloci­e, tak jak Pajkowska, która opowiadała mi, że podczas swego rejsu dookoła świata, bez zawijania do portów, przeczytał­a najwięcej w życiu książek, można i tak. Iwona nadaje, została liderką opowieści, lubi też mieć ostatnie słowo na każdy temat, trochę jak kapitan, w końcu była naczelną w niemieckim kombinacie prasowym, gdzie nikt szefowi nie piśnie.

Idę na dziób, nareszcie jest wolny od okupacji Sylwii, która tu nadrabia zaległości w czytaniu, a także dokształca się w medycynie. – Skąd bierzesz najświeższ­e informacje jako dziennikar­ka? – pyta. To bardzo ambitna osoba, dba również o ciało, codziennie z mężem biega, gdy tylko przybijemy do portu. Odpowiadam jej byle co, nie dlatego, że chciałabym wprowadzić ją w błąd, ale nie mam ochoty gadać. Młoda piłuje paznokcie albo ogląda ciuchy w internecie, czego tam szuka młody, nie wiemy. – Co tak patrzysz w ten ekran! – denerwuje się Iwonka, której znowu nikt nie słucha.

– Gdzie jest Lesiu?! – ocknął się kapitan, bo nagle fala wzburzenia i do niego trafia, przeważnie szuka wtedy barbera, by wyładować na kimś złość. Oj, nieładnie, ale choleryk ten nasz boss, na szczęście Lech to olewa, przyjmując usłużną pozę fryzjera. Trzeba mu odpuścić, a gniew szybko minie, tłumaczy filozoficz­nie, ktoś uśmiechem rozbraja kapitana, jest dobrze. Znowu nuda, piękna flauta.

A planety szaleją, zbliżamy się do wyspy Siros. – Czy ukochał ją Leonard Cohen? – ktoś zapytał. Hydrę, przecież na Hydrze miał swój dom!, oburzyła się znawczyni drobnych i wielkich gwiazd.

– Ale pyszna – mruknął kapitan, a oczy mu się zaśmiały na samą myśl, gdy Leszek pokazał nasze łowy. Melanuria, zapamiętał­am, gdy stary Grek o wyżłobione­j wiatrem twarzy powtórzył nazwę kilka razy, a potem z precyzją chirurga przeciął rybie brzuch.

Na Siros było coraz jaśniej i goręcej, gdy postanowil­iśmy opuścić jej brzeg. Finikas żegnał nas. Z drugiej strony wyspy podeszliśm­y do zatoki Kolona, gdzie nocą księżyc błyszczał tuż nad taflą morskiej wody, a w dzień ujrzeliśmy jego ślad.

*** Każda wyspa była inna, jak to w Grecji, gdzie opiekują się nimi różni bogowie. To samo jest z miastami, np. w Atenach czci się boginię mądrości, dzięki temu, że wygrała ona konkurs rozpisany przez Zeusa na najcenniej­szy dar, który można było im ofiarować. Było to drzewo oliwne, wyczarowan­e z nieurodzaj­nej ziemi attyckiej.

Good bye my love, good bye, chciałoby się zaśpiewać w Atenach, gdzie odszedł Demis. Nawet nie wiedzieliś­my o tym, bo zrobił to za wcześnie.

 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland