Ultraczłowiek
Rozmowa z ADRIANEM KOSTERĄ – rekordzistą świata w ultratriathlonie
– Zajął pan trzecie miejsce w zawodach Swiss Ultra Triathlon, czyli dziesięciokrotnym Ironmanie. Wyjątkowe osiągnięcie. Czapki z głów!
– Jestem szczęśliwy. To ogromny sukces, choć pewien niedosyt pozostał. Zebrałem doświadczenia i jeśli miałbym jeszcze jedną szansę, to pokonałbym tę trasę zdecydowanie lepiej i szybciej.
– Co było najtrudniejsze w trakcie tych zawodów?
– Stawianie kroków przy potwornym bólu stóp. Nigdy nie przypuszczałem, że będę biegał w klapkach basenówkach. W czasie biegu moje stopy puchną. Nawet w większych butach o rozmiarze czterdzieści sześć noga się nie mieściła. Wycinałem dziury, a i tak były za ciasne. Miałem do wyboru albo zatrzymać się, albo kontynuować marsz w klapkach. A dało się w nich pobiec. Wymusiły wprawdzie inną technikę, musiałem biegać ze śródstopia, ale – o dziwo – nie było źle. Wolnym tempem przebiegłem w klapkach blisko sto czterdzieści kilometrów. Gdyby nie ból stóp, to uzyskałbym zdecydowanie lepszy czas. Biegłem osiemdziesiąt cztery godziny, a uważam, że mogło mi to zająć najwyżej trzy dni. Potrzebowałem jednak butów dużo większych. W niedzielę sklepy w Szwajcarii były pozamykane, ale poleciłem, by moja ekipa zaapelowała o pomoc w mediach społecznościowych.
– Jaki był odzew?
– Niesamowity. Ludzie masowo pojawiali się z butami do biegania. Otrzymałem duże – numer czterdzieści osiem. Dziękuję bardzo szwajcarskiej Polonii za okazaną pomoc. Wiem też, że ludzie z Polski byli gotowi przylecieć i dostarczyć potrzebne obuwie.
granice ludzkich
– Gdzie leżą możliwości?
– Są określone choćby poprzez maksymalną siłę mięśni i moc, którą mogą wygenerować. Najważniejsze jednak jest to, co może zaakceptować nasz umysł. Mózg przyjmuje informacje o tym, w jakiej kondycji jest ciało, i przydziela nam odpowiednie wartości energii. Bardzo często w czasie biegu maratońskiego na trzydziestym piątym kilometrze dopada człowieka kryzys; wydaje się, że nie ma sił, że więcej już nic z siebie nie wykrzesze, a jednak ostatni kilometr jest w stanie pokonać łatwo i w dobrym tempie. Mój mózg ustala granice, ile mogę dać z siebie. A granic odległościowych nie ma, jeśli oczywiście będzie odpowiednia regeneracja i właściwe odżywianie.
– Te zawody nie były przekraczaniem granic?
– Dłuższe zawody to inna intensywność i taktyka. Podstawowy triathlon Ironman – czyli trzy tysiące osiemset metrów pływania, sto osiemdziesiąt kilometrów jazdy na rowerze i bieg maratoński – można pokonać na granicy ludzkich możliwości. Niemiec Jan Frodeno czy Norweg Kristian Blummenfelt są w stanie uzyskać czas poniżej ośmiu godzin, bo potrafią maksymalnie wyeksploatować swój organizm. Taki rezultat wymaga bardzo dobrego przygotowania, wytrenowania, bólu kondycyjnego.
– Pan był bliski kiedyś skrajnego wyczerpania?
– Tak się działo, kiedy pokonywałem pięciokrotny Ironman, czyli dystans dwa razy krótszy niż ten w Szwajcarii. Postanowiłem, że dokonam tego bez snu, byłem cały czas w ruchu. Przekonałem się, że jestem w stanie wytrzymać bez snu prawie trzy doby. Dziesięciokrotny Ironman to kolejne doświadczenie. Inna taktyka na osiem dni wyścigu, jednak w wolniejszym tempie z dziesięciominutowymi przerwami na sen. Dziesięciokrotnego Ironmana pokonuję na zdecydowanie niższym tętnie w porównaniu z normalnym treningiem. Ale pojawia się walka z bólem, zmęczeniem, sennością, dokuczliwe stają się odciski, żołądek przestaje właściwie współpracować z organizmem. Zdecydowanie trudniejsze, zwłaszcza mentalnie, było pokonanie we francuskim Colmar trasy pięciokrotnego Ironmana bez zmrużenia oka. W ostatnich zawodach w Szwajcarii wbrew pozorom było łatwiej, bo na starcie w niedzielę wiedziałem, że muszę wytrzymać bez snu tylko dobę. Przed pierwszym odpoczynkiem chciałem zakończyć pływanie i przejechać znaczący odcinek na rowerze. Taki plan zupełnie zmieniał nastawienie psychiczne, łatwiej było wszystko poustawiać w głowie.
– Dlaczego krótko przed zawodami w Szwajcarii wystąpił pan w Colmar?
– Potrzebowałem startu, by przekonać się o własnych możliwościach. Szczególnie potrzebuję snu, jego brak staje się dla mnie wielkim problemem. Przed rokiem w tych zawodach nie poradziłem sobie z bezsennością, dlatego przegrałem. Straciłem nieco wiary w siebie, więc chciałem odzyskać pewność. Byłem przekonany, że jeśli nie zdam próby w pięciokrotnym Ironmanie bez snu, to w kolejnych zawodach będą mną targały wątpliwości. Potrzebowałem motywatora wewnętrznego. Musiałem ponownie udowodnić, że mam wszystko pod kontrolą. Pierwszej i trzeciej nocy było mi wyjątkowo ciężko. Miałem nawet zamiar, by położyć się przy trasie i choć przez chwilę pospać. Wspierał mnie jednak zespół wspaniałych ludzi. Wiedzieli, że jeżeli nie pojawię się po siedmiu minutach, to natychmiast muszą mnie szukać śpiącego w lesie.
– Udało się, poprawił pan rekord świata należący do Roberta Karasia.
– Pokonałem trasę w sześćdziesiąt siedem godzin, czterdzieści osiem minut i osiem sekund. Uzyskałem czas lepszy aż o dziesięć godzin w porównaniu z nieudanym ubiegłorocznym występem. Jestem bardzo dumny, nawet nie z poprawionego rekordu świata, ale że dałem radę wyzwaniu i jestem w stanie pokonać własne słabości. Przez dwie doby momentami odczuwałem rozkojarzenie podobne do tego w czasie długiej nocnej jazdy samochodem. Gubimy wtedy koncentrację, nie pamiętamy przejechanych odcinków drogi. Jadąc rowerem, czułem, że jestem nieobecny.
– To wyraźny sygnał, by odpocząć, przerwać podróż.
– Znam to niebezpieczne odczucie. Poziom hormonu – melatoniny – jest w takiej sytuacji bardzo wysoki i próbuje zmuszać nas do snu, neurony w mózgu potrzebują odpoczynku. Taki stan nie trwa jednak wiecznie – możemy się sami z niego wydobyć i znałem to już z własnego doświadczenia. Często około czwartej, niemal tuż przed świtem, czułem się wyjątkowo wykończony i wydawało mi się, że nie będę mógł kontynuować zawodów bez choćby minuty snu, ale kiedy źrenice złapały pierwsze promienie słońca, to nastawienie uległo zmianie. Inaczej było trzeciego dnia – umysł był już bardzo zmęczony. Zaczął zawodzić wzrok, znane mi
wcześniej przedmioty jawiły się zupełnie inaczej. Mijałem znak drogowy, a wydawało mi się, że stoi tam człowiek, a z krzaków wychylają się głowy kibiców. Gdzieś przy trasie widziałem hotel albo stojący wózek widłowy. To nie były halucynacje, to nie była fatamorgana, za którą podążałem, byłem świadomy, że tak nie jest. Doświadczyłem kiedyś tego nocą – dwie lampy rzucały światło na drogę, a ja byłem przekonany, że to wioząca drewno ciężarówka. Zmęczony mózg odczytał obraz zupełnie inny od rzeczywistego. Ostatniego dnia zawodów we Francji odczuwałem też poplątanie myśli, a umysł zaczął się gubić.
– Na zawodach w Szwajcarii robił pan dziesięciominutowe drzemki.
– Ktoś zapyta, co to za odpoczynek. Jest taki krótki, że mięśnie nie zdążą się zregenerować! Ale to neurony w mózgu potrzebowały regeneracji.
– Jak wyglądały pana posiłki?
– Mam bardzo dobrze przemyślaną strategię żywieniową, piję dużo wody i herbaty. Oprócz żeli, które stanowią rdzeń mojego jedzenia, stosuję przeciery owocowe, zupy warzywne, ryż, makaron z jogurtem.
– Wzbudził pan startem w Szwajcarii ogromne zainteresowanie.
– Cieszę się, że powiększyła się grupa kibiców; pojawiło się też zainteresowanie mediów. Kilka lat temu przebiegłem sto maratonów w sto dni i nikt nie zwrócił na to większej uwagi. Zmieniło się to zupełnie w czasie ostatniego występu w Szwajcarii.
– Skąd pomysł na sto maratonów w ciągu stu dni?
– Przygodę ze sportem rozpocząłem od marzenia o pokonaniu stu Ironmanów w ciągu stu dni. To wyzwanie ciągle jeszcze przede mną. Bieganie stu maratonów każdego dnia było testem. Wszystko zaczęło się 9 września 2016 roku w moje trzydzieste urodziny. Od piętnastu lat paliłem papierosy i źle się z tym czułem. Nienawidziłem siebie za to, że nie potrafię skończyć z nałogiem. Czułem się kompletnie bezsilny, bezradny, mało męski, bo obecny w każdej chwili papieros steruje moim życiem, decyduje o zachowaniu. Nawet na weselu nie bawiłem się ciągle z ludźmi, tylko regularnie wychodziłem zapalić papierosa. To było upokarzające. W trzydzieste urodziny uświadomiłem sobie, że nie warto dalej tak żyć. Tym bardziej że mój ojciec, mając trzydzieści lat, dowiedział się o chorobie nowotworowej i stracił nogę. Byłem przerażony, przekonany o swojej słabości, wręcz beznadziejności, bo nie potrafię rzucić palenia. Uważałem się za głupca, bo wiedząc o nieszczęściu w rodzinie, bagatelizowałem sprawę i podążałem podobną do ojca ścieżką. I właśnie w urodziny postanowiłem to zmienić. Przez cały dzień nie zapaliłem papierosa, pierwszy raz w dorosłym życiu nie sięgnąłem po niego. Poczułem ulgę, a jednocześnie ogromną moc. Nabrałem przekonania, że już nic trudniejszego nie może mnie w życiu spotkać. Uwolniłem się od nałogu. Chciałem też przekazać wielu osobom, że warto być odważnym. Postanowiłem, że podejmę wyzwanie – właśnie sto Ironmanów przez sto kolejnych dni.
– To łatwiejsze od podjęcia decyzji o rozstaniu się ze szkodliwym nałogiem?
– Chciałem zrobić w życiu coś wyjątkowego. Przez lata ciężkiej pracy w szklarni nic ciekawego się nie działo. Zauważyłem, że życie przemija szybko, a ja nie dokonuję niczego. Postanowiłem, że ustanowię jakiś rekord Guinnessa, bym w moim szarym życiu mógł powiesić na ścianie
certyfikat wyjątkowego zdarzenia. Natrafiłem na wpis, który mnie bardzo zaciekawił. Pewien Kanadyjczyk ukończył pięćdziesiąt Ironmanów w pięćdziesiąt dni. Nie miałem pojęcia, co to za osiągnięcie, nie wiedziałem, czym jest triathlon, ale zainteresował mnie bardzo ten temat. Postanowiłem, że będę lepszy od Kanadyjczyka.
– Miał pan wcześniej kontakt ze sportem?
– Nie. Nie potrafiłem nawet dobrze pływać, ale postanowiłem, że się nauczę, że kupię sobie rower i potrenuję bieganie. W marcu 2017 roku wystartowałem w pierwszych zawodach sportowych. Ukończyłem półmaraton. We wrześniu tamtego roku na Wyspach Kanaryjskich przepłynąłem w oceanie cztery kilometry, w październiku przebiegłem maraton, a miesiąc później przejechałem rowerem sto osiemdziesiąt kilometrów. W sierpniu 2018 roku ukończyłem zawody triathlonowe. To był mój pierwszy Ironman, a we wrześniu przebiegłem sto kilometrów.
– Sam pan trenował?
– Jestem sportowym samoukiem. Uwielbiam się uczyć, jestem głodny wiedzy. Z chwilą zainteresowania sportem szukałem każdej możliwej informacji dotyczącej triathlonu. Kupowałem książki, a kiedy już nie mieściły się na regałach, to upychałem je w garażu. Przed rokiem zrezygnowałem z pracy w szklarni i zająłem się trenowaniem. Siebie i innych.
– Wspomniał pan o pracy w szklarni.
– Długa historia. Mając 19 lat, pracowałem w zakładach drobiarskich w Toruniu. Sprzątałem nocami przez cały rok, również w święta. W pracy poznałem żonę, a po miesiącu się zaręczyliśmy. Nie mieliśmy niczego, startowaliśmy od zera. Wzięliśmy kredyt, ale pewnego dnia zakład spłonął. Straciliśmy pracę i w jednej chwili zostaliśmy pozbawieni źródła dochodu. Pojawiły się problemy finansowe, bo wpadliśmy w długi. Jedyną szansą był wyjazd z Polski. Pojechałem do Holandii, a po trzech miesiącach dotarła żona. Pracowaliśmy w „obozie pracy” po czternaście godzin dziennie. W szklarni musiałem szybko wybierać z ogromnych kontenerów dojrzałe tulipany, wyrywać, nie zniszczyć łodyg, a każdy wie, jak delikatny jest tulipan. Bezustanna presja, krzyki kierowników. Ogromny wysiłek fizyczny, stres, ale odbiliśmy się od dna. Spłaciliśmy polskie długi. Żona skończyła studia, dzisiaj ma bardzo dobrą pracę, a ja nie mogłem patrzeć na tulipany. Zacząłem zajmować się ukorzenianiem innych roślin, awansowałem nawet na kierownicze stanowisko.
– Spotyka się pan z krytyką?
– Niektórzy pewnie pukają się w czoło. Wie pan, kilka lat temu nawet mój brat pytał – po co tak biegać jak koń? Dzisiaj jest mu głupio za te słowa, jest już ze mnie dumny. Kiedy robimy coś nietypowego w życiu, chcemy realizować marzenia, to zderzamy się z niechętnym spojrzeniem innych. Najczęściej to ludzie zawistni, albo ci, którzy nie zrealizowali swych planów i pewnie dlatego stają się agresywni, krytykują, wyśmiewają.
– Zaiskrzyło między panem a bardziej dotąd znanym ultratriathlonistą Robertem Karasiem.
– Inaczej, między Robertem a mną. Porozmawialiśmy natychmiast, wyjaśniliśmy sobie wszystko i temat jest zakończony.
– Przeprosił pana?
– Usunął z mediów społecznościowych nieprzychylne wobec mnie wpisy, a to u niego można odebrać jako słowo „przepraszam”.