Zemsta za wcześniejszy gwałt?
W Częstochowie trwa proces pary, która w biały dzień napadła na właściciela zakładu tapicerskiego. Teraz oskarżeni o usiłowanie zabójstwa i rozbój wzajemnie obarczają się winą
Około godz. 13 do zakładu tapicerskiego nieopodal Starego Rynku w Częstochowie weszli kobieta i mężczyzna, którzy od razu zaatakowali właściciela. Bili go pięściami, uderzali młotkiem. Straszyli też obcięciem palca.
Pokrzywdzony miał usłyszeć, że to jest zemsta za wcześniejszy gwałt na kobiecie i że straci życie. Tapicera uratowali przed dalszym biciem przechodzący obok zakładu świadkowie, którzy – słysząc krzyki – otworzyli drzwi. Sprawcy napaści nie pozwolili im wejść do środka, ale za chwilę uciekli.
Pobity mężczyzna o własnych siłach doszedł do pobliskiego sklepu i zadzwonił na policję. Później przewieziono go do szpitala z licznymi obrażeniami ciała, w tym stłuczeniami głowy i dłoni oraz licznymi podbiegnięciami krwawymi i otarciami skóry. Policja jeszcze tego samego dnia odnalazła podejrzanych o napad w jednym z częstochowskich hoteli. Byli to Magdalena C. i Łukasz P., którzy poznali się... kilka dni wcześniej. Zabezpieczono pochodzący z rozboju zegarek, srebrny łańcuszek oraz 170 złotych. Telefon ofiary ktoś znalazł później na ulicy.
Wcześniej pili piwo
Podczas przesłuchania Magdalena C. nie przyznała się do stawianych jej zarzutów. Nie zaprzeczyła jednak, że była w zakładzie tapicerskim z Łukaszem P.
– Poszłam tam w celu wyjaśnienia sprawy gwałtu na mnie, jakiego dopuścił się właściciel. Wcześniej byliśmy na spotkaniu towarzyskim u koleżanki w tej samej kamienicy i wypiliśmy tam z Łukaszem po cztery piwa. Po przyjściu od znajomej weszliśmy do tapicera. Jak Andrzej S. nas zobaczył, od razu ruszył w naszą stronę i wtedy Łukasz powalił go na ziemię. Ja nie stosowałam żadnej przemocy wobec pokrzywdzonego, to Łukasz go bił.
Kobieta przyznała jednak, że zabrała z zakładu srebrny łańcuszek i zegarek leżący na biurku. Zgoła inaczej wyjaśniał Łukasz P. – Po wejściu do zakładu Magda od razu zaatakowała tego mężczyznę – zaczęła go bić i kopać. Ja osobiście żadnej przemocy wobec niego nie stosowałem. Może tylko złapałem go za ręce i podtrzymywałem. Szczegółów jednak nie pamiętam, bo byłem trochę pijany.
Magdalena C. skończyła zaledwie dwie klasy gimnazjum i nauczyła się zawodu krawcowej. Sporo jednak czasu spędziła w odosobnieniu, bo była wielokrotnie karana za rozboje i kradzieże. Jest rozwódką i matką 7-letniego dziecka. Do czasu zatrzymania nigdzie nie pracowała. Biegli psychiatrzy orzekli, że nie jest chora psychicznie ani upośledzona umysłowo. Jest natomiast uzależniona od alkoholu i środków psychoaktywnych. Pierwszy raz zażyła narkotyki, gdy miała 11 lat.
Jeśli chodzi o samo zdarzenie, powiedziała psychiatrom tak: „Miałam wówczas wyłączone myślenie, pewnie z powodu połączenia leków z alkoholem. Dopiero na dołku, jak wytrzeźwiałam, doszło do mnie, co się stało. Ten zaatakowany mężczyzna wykorzystał mnie wcześniej w bardzo niefajny sposób, ale nie chciałam się na nim jakoś szczególnie odgrywać”.
Biegli nie stwierdzili też choroby psychicznej u Łukasza P. Z zawodu jest blacharzem samochodowym, ale przez 20 lat pracował na budowach – ostatnio przy odwiertach studni głębinowych. Od dziesięciu lat jest rozwiedziony, ma 16-letniego syna. Był tylko karany za prowadzenie samochodu pod wpływem alkoholu.
Pytany o zdarzenie, odpowiedział: „Byłem w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu z niewłaściwą osobą”.
Prokuratura nie miała wątpliwości, że Magdalena C. oraz Łukasz P. dopuścili się rozboju oraz usiłowali pozbawić życia właściciela zakładu tapicerskiego z zamiarem ewentualnym. Dowodami na to są zeznania pokrzywdzonego oraz opinie biegłych w zakresie badań genetycznych oraz daktyloskopii. Na zabezpieczonym młotku były bowiem ich odciski palców, a na ich ubraniach ślady DNA ofiary.
Wykluczające się wyjaśnienia
W sądzie oskarżona Magdalena C. oświadczyła:
– Chciałam z całego serca przeprosić pokrzywdzonego. Owszem, miałam do niego żal za to, co mi wcześniej zrobił, ale do takiej sytuacji jak wówczas w zakładzie nie powinno dojść.
Zaprzeczyła jednak stanowczo, że miała w ręku jakieś narzędzia i stosowała przemoc wobec Andrzeja S.
– Zabrałam mu tylko pieniądze, zegarek, telefon i łańcuszek – wyjaśniała.
Pytana przez sąd, co wydarzyło się po wejściu oskarżonych do zakładu tapicerskiego, odpowiedziała:
– Z tego, co pamiętam, Łukasz P. od razu zaatakował pokrzywdzonego, ale nie kojarzę w jaki sposób. To było bardzo dynamiczne i nawet nie jestem w stanie powiedzieć, czy po tym ataku Andrzej S. od razu upadł. Było po prostu tak, że pokrzywdzony najpierw stał, a później leżał, bo Łukasz go powalił. Oni się cały czas bili, ale Łukasz nie miał żadnego narzędzia w ręce. W ogóle nie kojarzę, żeby tam był jakiś młotek, nie było też żadnych kleszczy, obcinaczek czy obcęgów. Nie miałam też w ręku żadnej pompki do roweru i nie mówiłam, że zrobię mu krzywdę z zemsty. – Czy kopała pani pokrzywdzonego? – Nie, raczej próbowałam ich rozdzielić, ale bezskutecznie. W końcu byłam pod wpływem alkoholu i trochę się zataczałam. Na biurku zobaczyłam portfel – otworzyłam go i zabrałam banknoty, chyba 170 złotych. Wzięłam też zegarek, a łańcuszek ściągnęłam Andrzejowi S. z szyi. A teraz jest mi bardzo wstyd – płakała oskarżona.
– Czy weszli tam państwo z zamiarem dokonania rozboju i kradzieży? – pytała obrończyni Łukasza P.
– Nie mieliśmy takiego zamiaru. Chciałam tam tylko wejść w celu wyjaśnienia sprawy tego wcześniejszego gwałtu.
– Czy to prawda, że mówiła pani policjantom, że to pani pobiła Andrzeja S. i że Łukasz P. jest niewinny? – Na pewno nic takiego nie mówiłam. Oskarżony Łukasz P. wyjaśniał, że wcześniej byli u znajomych i gdy stamtąd wychodzili, oskarżona szła przed nim szybkim, zdecydowanym krokiem i nagle weszła do tapicera.
– Nie miałem pojęcia, po co tam wchodzi, bo nic wcześniej nie ustalaliśmy. A jak weszła, od razu zaczęła się
szarpać z pokrzywdzonym. Za jakiś czas zawadzili chyba o wersalkę i upadli na podłogę. Ja w tym nie uczestniczyłem, bo nie miałem żadnego powodu napadać na tego człowieka, w ogóle go nie znałem.
– Słyszał pan o rzekomym gwałcie na oskarżonej? – pytał sąd.
– Coś na ten temat mówili między sobą, ale o co chodziło konkretnie, nie mam pojęcia.
– Czy uderzał pan pokrzywdzonego młotkiem? – dociekał sąd.
– Nie zadawałem żadnych ciosów pokrzywdzonemu, zwłaszcza młotkiem. Może miałem z tym narzędziem jakiś kontakt, bo wyrwałem go z rąk oskarżonej i odrzuciłem tylko. Nie miałem żadnego kontaktu fizycznego z pokrzywdzonym, to Magdalena C. była osobą atakującą, a pokrzywdzony się bronił.
W śledztwie wyjaśniał pan, że trzymał pokrzywdzonego – przypomniał prokurator Janusz Burczy.
– Nie mówiłem nic takiego podczas przesłuchania. Pan to sam dopisał, panie prokuratorze. Pan albo policjanci.
– Czy to znaczy, że nie potwierdza pan swoich wyjaśnień z postępowania przygotowawczego? – chciał się dowiedzieć sąd.
– One są pozmieniane. Pewnie policjanci to pisali, a mnie podsunięto protokół do podpisania i go podpisałem. Tam co drugie zdanie jest zmienione na moją niekorzyść, proszę wysokiego sądu.
– Co się wydarzyło po wyjściu z zakładu tapicerskiego?
– Byliśmy na obiedzie, a później Magda weszła do sklepu monopolowego i kupiła wódkę, papierosy i jakiś napój. Pamiętam, że po drodze zaczął dzwonić telefon – jak się okazało – pokrzywdzonego. Kazałem jej wrócić i go oddać albo wyrzucić, bo sygnał GPS to zawsze sygnał GPS... Tak zrobiła i wróciliśmy do pokoju hotelowego, gdzie nas zatrzymano. Dodam jeszcze, że podczas zatrzymania oskarżona mówiła policjantom: „Zostawcie go, on jest niewinny, ja to zrobiłam”. Później jeszcze raz to powtórzyła na parkingu hotelowym. Było pięciu funkcjonariuszy, słyszał to pewnie pracownik recepcji. Pół hotelu mogło słyszeć te słowa.