Limuzyna po japońsku
Lexus ES to bardzo ważny model w gamie japońskiego producenta. Limuzyna z segmentu E, konkurująca m.in. z BMW serii 5, Audi A6 czy Mercedesem klasy E, mocno różni się od europejskich rywali. Wygląda odważnie i drapieżnie, zwłaszcza w testowanej wersji F Sport Edition, która jednak ze sportowymi właściwościami jezdnymi ma niewiele wspólnego. W Lexusie liczą się wysoka jakość wykończenia wnętrza i komfort, jaki docenią głównie ci, którym za kółkiem zwykle się nie spieszy...
Jeśli ktoś marzy o zakupie Lexusa, a ma awersję do SUV-ów, wybór wśród pozostałych modeli prestiżowej japońskiej marki jest – delikatnie mówiąc – dość ograniczony. Albo wybierze flagową limuzynę (LS), która potrafi kosztować ponad pół miliona złotych, albo postawi na tańszą opcję, czyli ES-a. LS został stworzony z myślą o wożonych przez szofera pasażerach z drugiego rzędu, którzy będą rozpieszczani luksusami w postaci chociażby foteli rozkładanych niemal do pozycji leżącej. Z kolei ES ma cieszyć kierowcę, gwarantując mu przyjemność z prowadzenia auta. Przynajmniej w teorii...
Nie będzie wielkim zaskoczeniem, że tańsza opcja nie oznacza wcale, że opisywany wóz kosztuje niewiele – wszak mówimy o Lexusie. W bazowej wersji, zgodnie z obecnym, promocyjnym cennikiem, należy na niego wyłożyć co najmniej 234 tysiące złotych. Sprawdzana przeze mnie wersja F Sport Edition to już wydatek rzędu 267 tysięcy złotych. Jest jeszcze topowa odmiana Omotenashi, którą bez większego problemu da się skonfigurować tak, aby kosztowała ponad 300 tysięcy. Różnice widoczne są tylko w wyposażeniu pojazdu, bowiem wyboru napędu europejscy kierowcy nie mają. Dostępna jest jedynie dobrze znana hybryda, jaką można też spotkać w Toyotach. Mowa o 218-konnym zestawie opartym na 2,5-litrowym benzynowym silniku, z którym obowiązkowo współpracuje bezstopniowa przekładnia e-CVT. I tego jest mi najbardziej szkoda, bo podejrzewam, że gdyby alternatywą był inny, mocniejszy silnik, moje spojrzenie na ES-a też byłoby inne.
F Sport Edition i konfiguracja, w jakiej przejąłem z parku prasowego do tygodniowego testu japońskie auto, sprawiały, że patrzyło się na nie z przyjemnością. Wielokrotnie słyszałem, że ES to jedynie przypudrowana Toyota Camry. Fakt, obie konstrukcje są bliźniacze technologicznie, mają te same napędy i podobne wymiary (prawie 5 metrów długości w ES-ie, podczas gdy Toyota jest raptem o kilka centymetrów krótsza). Jednak Lexus wygląda o wiele bardziej okazale od nudnej na jego tle, bardziej statecznej Camry. Jest agresywny, co widać po zawadiacko zaprojektowanym grillu w charakterystycznym dla Lexusów stylu i efektownie „narysowanych” przednich lampach. Elegancki szary lakier w połączeniu z czarnymi 19-calowymi felgami, przyciemnionymi szybami i dyskretnym spojlerem to elementy, które dawały pożądany sportowy sznyt. Im dłużej mu się przyglądałem, tym bardziej trafiał do mnie japoński, odważny pomysł na limuzynę z segmentu E.
Nie sposób też narzekać na to, co w kabinie. Otoczenie kierowcy i pasażerów stanowią bardzo wysokiej klasy materiały wykończeniowe. Trudno doszukać się jakichkolwiek oszczędności w postaci twardych, budżetowych plastików. Mamy świetne fotele zapewniające nie tylko wygodę, ale też dobre trzymanie w zakrętach. Siedziska są obite grubą skórą i da się je ustawić odpowiednio nisko, co wpływa na optymalną pozycję za sterem – notabene bardzo dobrze leżącym w dłoniach – nawet u wysokich kierowców, co wcale nie jest regułą w tym segmencie. Istotną wadą okazał się przestarzały system multimedialny oferujący niezbyt efektowne grafiki i sterowanie poprzez nieintuicyjnego touchpada, co wymaga przyzwyczajenia. Zbliżający się lifting ES-a ma przynieść zmiany i japoński sedan wkrótce otrzyma multimedia na miarę 2022 roku, jakie poznałem już w najnowszym SUV-ie Lexusa, czyli niedawno opisywanym NX-ie. Według mnie, z tego powodu zdecydowanie warto zaczekać na poliftingową odmianę.
Nie zmieni się ilość miejsca w środku, bo jest całkiem zadowalająca dla czterech osób na pokładzie. Jedynie piąta, siedząca na środku tylnej kanapy, będzie narzekać. To jednak domena aut z tego segmentu i nie należy w tym wypadku oczekiwać cudów. Podobnie sytuacja ma się z bagażnikiem. Nie mamy do czynienia z kombi, więc o przewożeniu większych gabarytów należy zapomnieć. Jednak 454 litry pojemności to niewiele, a nieregularny kształt kufra sprawia, że uznaję go za spory mankament ES-a. Plusem jest za to bardzo dobre wyciszenie pojazdu i odpowiednio zestrojone zawieszenie wpływające na wysoki komfort podróżowania.
No właśnie, komfortu testowanemu Lexusowi nie można odmówić, ale co z rzeczonym sportem? Tego, poza dynamiczną optycznie linią nadwozia, w ES-ie mamy niewiele, żeby nie powiedzieć wcale. OK, po ustawieniu najostrzejszego trybu jazdy trochę usztywnia się układ kierowniczy, a napęd żwawiej reaguje na zdecydowane wciśnięcie pedału gazu, lecz to i tak za mało. Niecałe 9 sekund do pierwszej setki nie jest rezultatem, jakim na tle niemieckich konkurentów powinni chwalić się Japończycy. Sprinterskie próby nieodłącznie wiążą się z irytującym wyciem silnika, co jest specyfiką tej hybrydy i bezstopniowej skrzyni biegów e-CVT. Dopiero gdy pogodziłem się z faktem, że tak ostro i rasowo wyglądający ES zdecydowanie bardziej lubi dostojną jazdę, zacząłem doceniać jego atuty. Brak pośpiechu owocuje oszczędnościami na stacjach paliw. Po siedmiu dniach za kółkiem Lexusa komputer pokładowy wskazywał na spalanie rzędu 7 litrów bezołowiowej na 100 kilometrów. Połowę dystansu pokonałem w mieście, drugie pół na autostradach. Co istotne, to właśnie korki i miejska jazda są środowiskiem, w którym samoładująca się hybryda ma najmniejsze zapotrzebowanie na paliwo. Spokojnie da się osiągnąć pułap 5 litrów na setkę, co jawi się – patrząc na rozmiar auta – jako fenomenalny wynik. W trasie wartości wzrastają, ale i tak raczej wciąż pozostaną jednocyfrowe.
Podsumowując, Lexus ES – szczególnie w świetnie prezentującym się wariancie F Sport Edition – jeździ inaczej, niż wygląda. Zdaję sobie sprawę, że miłośnicy tej marki szukają w swoich autach innych cech, jak chociażby ponadprzeciętnego komfortu podróżowania i wnętrza utrzymanego na wysokim, luksusowym poziomie. I te, bez dwóch zdań, w ES-ie znajdą. Gorzej, że w parze z zawadiackim designem nie idą szumnie zapowiadane w nazwie sportowe doznania. Tych mi zabrakło choćby w minimalnym stopniu. Gdyby było inaczej, europejska konkurencja miałaby o co się martwić. Nadzieje, żebyśmy na Starym Kontynencie doczekali się prawdziwie usportowionego ES-a, który wręcz prosi się o mocniejsze serce, są płonne...