D(o)ręczyciele
Jest środa, 6 lipca. W godzinach popołudniowych nabieram przekonania, że pilnie potrzebne mi są dwie książki. Pierwszą z nich znajduję bez trudu w jednej z księgarń internetowych (nazwy nie wymieniam, bo wszystkie działają identycznie), druga natomiast jest dostępna jedynie w Wydawnictwie Sejmowym. Tę nazwę wymieniam, bo tak działa niewiele instytucji. Ta pozycja z Wydawnictwa Sejmowego jest mi potrzebna nawet wcześniej, ale nie zakładam dużej różnicy w czasach realizacji poszczególnych dostaw. Dalej robię wszystko identycznie w obu przypadkach: zamawiam książki, podaję adres do wysyłki, robię przelewy. Wszyscy to znają – łatwizna. W piątek rano zjawia się u mnie kurier z pierwszą z zamówionych książek, choć bardziej potrzebna mi jest ta druga – z Wydawnictwa Sejmowego. To, że za dostawę pierwszej książki nie płacę, wynika z zapewnienia sobie darmowych dostaw, których oczywiście w tym drugim przypadku nie ma, więc doliczono mi 8 złotych za przesyłkę za pośrednictwem – co w tej sytuacji wydaje się oczywiste – Poczty Polskiej SA.
Przez weekend „przerobiłem” już pierwszą pozycję, więc tym bardziej niecierpliwie czekam na sygnał od Wydawnictwa Sejmowego. Wreszcie jest! Nie, nie książka, lecz mail od wydawnictwa, że zamówienie przyjęto do realizacji. W poniedziałek, 11 lipca, tuż po wypiciu porannej kawy, czyli po godzinie 11, pracownica WS informuje, że zamówienie zostało zrealizowane listem poleconym. Tu następuje numer umożliwiający śledzenie przesyłki. Na stronie PP dowiaduję się, że list, owszem, nadano, ale po godzinie 16, a więc zapewne dopiero po lunchu pani z wydawnictwa. I dalej, że od godz. 18 (to już pewnie po kolacji pani z poczty tym razem) przesyłka jest w drodze. Odległość od miejsca wysyłki do miejsca odbioru wynosi w linii prostej nie więcej niż 20 km, drogą może będzie ze 30 km. Pieszy taką odległość pokonuje bez problemu w ciągu jednego dnia. Ale przecież Poczta Polska SA to nie jest pieszy!
O mojej przesyłce, to znaczy o tym, że jest „w drodze”, mogę dowiadywać się na stronie Poczty każdego dnia. Wreszcie, po 9 dniach od nadania, czyli 20 lipca, jest informacja na stronie śledzenia przesyłki, że jest ona przekazana do doręczenia. Czekam więc na doręczyciela, który w mojej okolicy pojawia się rzadko albo wcale. Tak było również w tym przypadku. Listonosz zostawił awizo, nie fatygując się, by przesyłkę doręczyć, choć byłem w domu; ba, nawet widziałem moment wrzucania tego awiza do skrzynki. Łatwiej jest wypisać i wrzucić kwitek, niż doręczyć przesyłkę... Teraz – następnego dnia – mogę pójść na pocztę, by książkę odebrać. Będzie to 21 lipca, a więc 15 dni po zamówieniu. Dobrze, że chociaż zdążyli na 22 lipca, bo to przecież kiedyś takie wielkie święto było, więc będę świętował, czytając książkę.
Tak to, panowie wicepremierzy: Sasin i Kowalczyk, zwolennicy nacjonalizacji wszystkiego, co się da, działają wasze instytucje. Na takie tory sprowadzacie gospodarkę, która dotąd w miarę sprawnie funkcjonowała. Wiem, z waszego punktu widzenia jest jednak istotna różnica pomiędzy prywatną księgarnią i firmą kurierską, które wysyłają i doręczają książkę w kilkadziesiąt godzin, a tymi państwowymi jednostkami. Te prywatne firmy na żaden wasz telefon nie dadzą posady szwagrowi lub lokalnemu kacykowi partyjnemu, a te państwowe wręcz proszą o taki telefon, by móc się wkraść w wasze łaski. A że przy okazji spychacie cały kraj w objęcia niekompetencji i bylejakości? Przecież was to nie obchodzi, co było do udowodnienia, a co i tak widać gołym okiem.
ALEKSANDER POPOWSKI (adres internetowy do wiadomości redakcji)