Mała śmierć albo sutek panny Seine
Cóż piękniejszego, niż być żeglarzem? I to na lądzie kiedyś nazywanym Lutecją, w wolnym tłumaczeniu mieszkaniem wśród fal. Wzbierających i opadających radością, zabawą, używaniem. Joie, jouer, jouir... Te słowa wielu uwiodły, aby przycumować tu swoje życie. Jak niegdysiejsze plemię Parisii darzące miłosnym uwielbieniem boginię Isis – a „par-Isis” brzmi już blisko pożądanego przez wielu słowa Paris. Pożądanego zwłaszcza przez mistrzów „konwulsyjnego piękna”, jak Man Ray czy Rilke, albo innych znanych lub anonimowych Beckettów, co mieli z Paryżem krótszy lub dłuższy, a nawet dozgonny flirt. Czy można się dziwić, skoro nie ma miasta o większej nostalgii za sobą samym? – Artysta nie ma domu, prócz Paryża – pisał Nietzsche; a Jefferson: – To jest drugie miasto dla każdego.
Paryż jest dzieckiem Sekwany, która dała początek miastu. Łączy ona jego przeszłość z teraźniejszością. Wije się łukiem przypominającym kobiecą pierś, do której tuli się Paryż. Stąd niektórzy utrzymują, że to właśnie od piersi (sein) pochodzi jej francuska nazwa Seine, a nie od rybackiej sieci (seine). Różnica jednego „e”. Tak czy inaczej trudno sobie wyobrazić Paryż bez Sekwany. Nic dziwnego, że znalazła się w herbie miasta, razem ze statkiem-żaglowcem, który „nie tonie, choć ciskają nim fale”, o czym przypomina łacińska dewiza: fluctuat nec mergitur.
Jestem niczym na dziobie tego statku, wpatrzony w falujące wody Sekwany, która połyskuje, migocze, lśni. To Vert-Galant, mały skwer, na końcu zachodniej części wyspy Cité, na który schodzi się schodami na środku najstarszego mostu Pont Neuf. Kiedyś odrębna wysepka, która z lotu ptaka, a raczej przylatujących tu znad oceanu mew, przypomina kształtem sutek panny Seine. Miejsce położone jest siedem metrów poniżej reszty wyspy, blisko lustra rzeki, skąd można podglądać miasto od dołu. Mała enklawa pierwszej dzielnicy Paryża, jednej z dwudziestu dzielnic-okręgów (arrondissements), żyjących własnym życiem.
Nazwa Vert-Galant pochodzi od króla Henryka IV, co mniej więcej oznacza starego zalotnika, amanta, kobieciarza, żeby nie powiedzieć satyra. Miał on kochliwe, ba, rozpustne życie, burzliwe i krwawe, za co nawet po śmierci rewolucjoniści sprofanowali jego szczątki, odcinając mu głowę. Inny król – Filip, skądinąd Piękny, rozkazał spalić na stosie właśnie tu ostatniego wielkiego mistrza zakonu templariuszów, Jacques’a de Molay. Ot, przeszłość, dawno odpłynęła.
Rzeka płynie prosto na mnie. Płynie spokojnie spod drewnianego mostu des Arts, ledwo widocznego w oślepiających refleksach słońca. Jego siedem łuków, niczym siedem stopni do nieba, spina dwa nabrzeża rzeki. Na prawym brzegu – Luwr, na lewym – panna Eiffel, dla jednych flagowy maszt piękna, dla innych brzydoty. A tuż nade mną gałązki drobnych liści jednej z dwóch niedużych wierzb, której długie wici sięgają i ziemi, i wody na całej szerokości wąskiego, kończącego się cypla. Plusk wody. Kilka kaczek uderza o nią skrzydłami. Są ważne, świat wokół nich faluje, wokół nich się kręci.
Patrzę na cumujące barki. Ukwiecone, obwieszone bielizną domy na wodzie. Ich mieszkańcy przycumowali swoje życie do Sekwany. Należą do rzadkiego plemienia mieszczuchów-nomadów. Potomkowie czasu, kiedy rzeka była najważniejszą arterią. Pływały po niej statki z piaskiem, drewnem, winem... ciągnięte nabrzeżem przez konie. Rzeka i dziś nie przestała być sercem miasta, częściej jednak transportuje inny towar – przyjemność. Duże kołyski delikatnie bujane wiatrem. Jedne skromne, inne luksusowe. W Paryżu jest ich ok. 100, a w całym Île-de-France (aglomeracja paryska) – blisko 700. William Wharton kilkanaście lat mieszkał na takiej barce, pisząc „Dom na Sekwanie”. Pisarzowi pozazdrościł Piotrek, mój znajomy fotograf, i też zamieszkał na barce „Mistral”, którą zostawił mu pod opieką pewien Francuz, wyjeżdżając na kilka lat do Nowej Kaledonii. – Dla mnie, mówił, to niekończące się wakacje w ramionach Sekwany. Niestety, skończyły się w uścisku zazdrosnego Tanatosa.
Rilke uważał, że Paryż to dobre miejsce, żeby umrzeć. Umierali tu Callas, Onasis, Morrison czy Jean-Marc Restoux. Kto to? Kloszard. Jeden z nielicznych znanych, co jadł wprost z ręki Boga. Zajmował kawałek paryskiego bruku, gdzie za euro lub skręta udzielał czytelniczych porad. Paryżanie tak go polubili, że sprawili mu książęcy pochówek na Père-Lachaise. Ale – kto wie? – może poeta Rilke o innej myślał śmierci, tej małej – la petite mort, jak nazywa się tu orgazm, orgazmiczne upojenie ocierające się o boskość Tanatosa.
Cité de l’amour. Miasto miłości jak śmierć wiecznej. Miłości jak każda wiecznej, póki trwa. To kochanka. Kochanka o dwudziestu twarzach osobliwych dzielnic. Nie, Paryż rodzaju męskiego to jakieś gramatyczne nieporozumienie, dawno przebrzmiały teatr. Paryż uwodzi znanym i nieznanym, czymś, co nie pozwala kurczowo trzymać się przeszłości. Zalotnie podaje rękę i prowadzi przed siebie. Więc... idę, przywołując inną konstatację Rilkego: La vie commence chaque jour (życie zaczyna się każdego dnia).
Zostawiam Vert-Galant. Wchodzę na plac Dauphine. Kształt idealnego, ukrytego trójkąta, dla Bretona – kobiecego łona, z którego wszystko bierze swój początek (a czasem i koniec). Tu nie ma wątpliwości – Paryż jest kochanką!