Oto dlaczego nie będzie 100 okręgów w głosowaniu do Sejmu
To, czy powstanie 100 okręgów, zależy od PiS. Ale kto w nich wygra – od opozycji. Kaczyński na to nie pójdzie.
Uśrednione sondaże z czerwca – września wskazują na w miarę bezpieczną przewagę opozycji demokratycznej nad prawicą. Według tych sondaży (po proporcjonalnym rozdzieleniu między partie głosów wyborców niezdecydowanych) KO może liczyć na 28,8 proc., Polska 2050 na 12,2 proc., Lewica na 10 proc., PSL na 5,9 proc., PiS na 37,7 proc., a Konfederacja na 5,5 proc. – co daje łączne poparcie dla opozycji na poziomie 56,9 proc., przy 43,1 proc. łącznego poparcia dla prawicy. Przy takich wynikach opozycja demokratyczna – i to przy pójściu do wyborów na czterech listach – zdobyłaby 247 mandatów (KO – 144; Polska 2050 – 51; Lewica – 38; PSL – 14), przy 202 mandatach dla PiS i 11 dla Konfederacji.
To główny powód, dlaczego w PiS myśli się o tym, by zapewnić sobie sejmową większość poprzez zmianę ordynacji wyborczej polegającą na zwiększeniu liczby okręgów wyborczych z obecnych 41 do 100 – tożsamych (najprawdopodobniej) ze 100 okręgami senackimi. Przy takiej zmianie w dwóch okręgach wybieralibyśmy 8 posłów, w czterech – 7, w dziewięciu – 6, w 36 – 5, w 35 – 4 i w 14 – 3. Przy podziale mandatów metodą D’Hondta kluczowe znaczenie mają tutaj najmniejsze okręgi: trzy-, cztero- czy pięciomandatowe, w których – gdyby przyjąć stałe poparcie na poziomie 37,7 proc. – PiS uzyskuje odpowiednio 67 proc. mandatów (2 z 3), 50 proc. (2 z 4) i 60 proc. (3 z 5).
Jednak realnie poparcie dla partii na poziomie kraju zmienia się w zależności od regionu, województwa czy okręgu. Sprawdziłem, w jakim stopniu poparcie partii politycznych w wyborach do Sejmu z 2019 roku rosło lub malało w powiatach składających się na 100 okręgów senackich. Uzyskane w ten sposób współczynniki pozwoliły na przeliczenie sondażowego ogólnokrajowego poparcia z czerwca – września 2022 roku do poziomu każdego ze 100 okręgów. W przypadku Polski 2050 współczynnik ten oparty był na podobnej analizie wyniku Szymona Hołowni w I turze wyborów prezydenckich.
Podział mandatów – przy założeniu, że każda partia zgłasza w wyborach oddzielną listę – ilustruje pierwsza mapa na wykresie. Na pewno cieszy ona oczy Jarosława Kaczyńskiego: PiS, przy niespełna 38-procentowym poparciu, zdobywa 249 mandatów (54 proc.), Konfederacja jest poza Sejmem, a opozycja demokratyczna, mimo blisko 57-procentowego poparcia, ponosi wyborczą klęskę (211 mandatów – 46 proc.). Przy małych okręgach PiS korzysta na tym, że 57-procentowe poparcie dla opozycji rozkłada się na cztery listy. Połączenie tych dwóch czynników działa piorunująco: PiS zdobywa większość mandatów w 47 okręgach, z czego aż w 30 to ponad dwie trzecie mandatów (przy 19 okręgach, w których
PiS uzyskuje tę samą liczbę mandatów co opozycja i 34, w których większość mandatów przypada opozycji).
Nie dziwi zatem, że pokusa, by wprowadzić 100 okręgów w wyborach do Sejmu, jest w PiS bardzo silna, ale zapewne spora część polityków tej partii zdaje sobie sprawę, jak bardzo takie rozwiązanie jest ryzykowne.
Wystarczy bowiem, by opozycja stworzyła wielką czteropartyjną koalicję, a wybory w 100 okręgach zamiast mandatowego zwycięstwa PiS dają wyborczy triumf opozycji. Pokazuje to druga mapa na wykresie. Teraz to opozycja zdobywa większość mandatów w 63 (!) okręgach, z czego aż w 40 (!) ponad dwie trzecie mandatów. PiS wygrywa zaledwie w 23 okręgach, a tylko w trzech z przewagą ponad dwóch trzecich mandatów. W sumie opozycja otrzymuje 279 mandatów (większość wystarczającą do odrzucania weta prezydenta), a PiS 181. Warto dodać, że gdyby opozycja poszła do wyborów na dwóch listach – KO + Lewica oraz Polska 2050 + PSL – zdobyłaby 267 mandatów; to już jest większość niewystarczająca, by weto prezydenta móc odrzucić.
Pytanie, jak zachowałaby się opozycja, gdyby PiS przeforsował wprowadzenie 100 okręgów. Przynajmniej cztery argumenty przemawiają za tym, że wspólna lista w takiej sytuacji by powstała.
Po pierwsze, świadomość, że w przypadku startu oddzielnego PiS dostaje praktycznie stuprocentową gwarancję utrzymania władzy po wyborach.
Po drugie, Władysław Kosiniak-Kamysz – zdecydowany przeciwnik jednej listy – powiedział, że aby PSL mógł zaakceptować czteropartyjną koalicję, „musiałaby się wydarzyć tragiczna zmiana ordynacji”. Z punktu widzenia PSL 100 okręgów wyborczych bez wątpienia jest taką „tragiczną zmianą”.
Po trzecie, akceptacja wyborców – nawet przeciwnicy wspólnego startu w przypadku wprowadzenia 100 okręgów muszą dojść do wniosku, że „w takiej sytuacji nie ma innego wyjścia”.
I po czwarte, przy 100 okręgach prostsze jest porozumienie w kwestii parytetów, gdyż łatwiej między koalicjantów podzielić 100 jedynek niż 41 (zwłaszcza że przy jednej liście nie ma okręgu, w którym opozycja nie zdobyłaby przynajmniej jednego mandatu).
Biorąc pod uwagę, jak funkcjonuje PiS i państwo pod jego rządami, decyzja, czy posłów będziemy za rok wybierać w 100 okręgach, jest w rękach Jarosława Kaczyńskiego. Ale to, czy wybory w 100 okręgach przyniosą zwycięstwo PiS, czy triumf opozycji, zależy wyłącznie od decyzji liderów KO, PL2050, Lewicy i PSL – czy wybiorą start oddzielny, czy stworzenie koalicji. A to zbyt fundamentalna sprawa, by Kaczyński zaakceptował bycie tu zakładnikiem Tuska, Hołowni, Kosiniaka-Kamysza i Czarzastego.
I dlatego za rok będziemy wybierać posłów w 41 okręgach, a nie w 100.