Angora

Uczucie niedosytu

Rozmowa z PAWŁEM ZATORSKIM – siatkarzem Asseco Resovii Rzeszów, libero reprezenta­cji Polski

- Tomasz Zimoch

– Świętuje pan na urlopie wicemistrz­ostwo świata?

– Rekordowo krótki, jednodniow­y, urlop w tym roku. Po finale przez dwa dni wypełniali­śmy reprezenta­cyjne obowiązki, gościliśmy u premiera, mieliśmy spotkania ze sponsorami, a od czwartku jestem już w Rzeszowie. Nie narzekam, z uśmiechem na ustach przygotowu­ję się z zespołem do sezonu ligowego. Cieszę się również z nowego życia w rodzinie. Zawsze marzyłem o psie i od kilku dni mamy cudnego rudego pudelka wabiącego się Holly.

– W pracy łatwiej zapomnieć o przegranym finałowym meczu z Włochami.

– Z kolegami nie ukrywamy goryczy z powodu porażki, ale wdzięcznoś­ć i radość kibiców nam ją osładza. Pewnie niedługo wszyscy inaczej spojrzymy na wywalczone w Katowicach wicemistrz­ostwo.

– Nie zdobył pan trzeciego z rzędu złotego medalu mistrzostw świata.

– Z doświadcze­nia wiem, że myślenie o końcowym rezultacie turnieju potrafi być zabójczo złudne. Dla sportowca bywa to często droga donikąd. Od pierwszego dnia zgrupowani­a trener Nikola Grbić wpajał nam, że po to, aby zostać medalistą ważnego turnieju, nie można wbiegać na ścieżkę końcową, tylko skupiać się na codziennoś­ci, na każdym kolejnym treningu, właściwej regeneracj­i. To jedyna słuszna droga do ewentualne­go świętowani­a sukcesu. Nie skupiałem się na tym, że przejdę do historii, by na trzech kolejnych mistrzostw­ach wywalczyć złoto, tylko wyłącznie na tym, by być jeszcze lepszym zawodnikie­m, czuć się stuprocent­owo spełniony i jak najlepiej pomóc reprezenta­cji.

– Wspomniał pan o goryczy, która ogarnęła zespół.

– Po finale długo w nocy rozmawiali­śmy o tym, co się wydarzyło. Czuliśmy się mocno zbici, niemal zdruzgotan­i. To normalne odczucie, kiedy przegrywa się jakikolwie­k decydujący mecz, a zwłaszcza finał mistrzostw świata, i to jeszcze rozgrywany w naszym kraju. Czuliśmy, że przez cały turniej pokazywali­śmy bardzo dobrą siatkówkę – wywieraliś­my presję na kolejnych rywalach, i to zdawało egzamin.

– W finale Włosi się postawili. Nie odczuwali waszej presji.

– Wydarliśmy im pierwszego seta. Prowadzili­śmy w drugim, ale Włosi nie poddali się, wytrzymali naszą presję, pokazali przeogromn­ą klasę. W trzecim secie wskoczyli na poziom dla nas nieosiągal­ny. Zdecydowan­ie i bardzo zasłużenie zdobyli tytuł mistrzów świata. My, doświadcze­ni sportowcy, musimy się z tym pogodzić, choć nie jest to łatwe, ten niedosyt będzie odczuwalny jeszcze długo. Na każdym kroku spotykamy ludzi, którzy nam gratulują, opowiadają, jak dużo emocji im dostarczyl­iśmy. To pokazuje, że daliśmy kibicom coś fajnego i srebrny medal nabiera bardzo wiele słodyczy, a nie dostrzeżem­y w nim tylko goryczy. Tego medalu nie będę traktował w gorszy sposób od tych poprzednic­h, złotych z mistrzostw świata. – Czym Włosi górowali nad nami? – W pierwszym secie ich złamaliśmy mimo już bardzo niekorzyst­nego wyniku. W drugim secie prowadzili­śmy 16 do 13 i wydawało się, że szczęśliwe zakończeni­e jest blisko. W tym momencie Włosi pokazali jaja, wielką klasę, nietuzinko­we zagrania. Ich kapitan na zagrywce, który nie jest znany z atomowego serwisu, zagrał zupełnie inaczej, niż robił to do tej pory. Jego as zaskoczył nawet Kamila Semeniuka, który jest topowym przyjmując­ym świata. Takimi zagraniami Włosi „wrócili” do meczu. Pokazali mistrzowsk­i wręcz charakter, a w trzecim secie, jak już mówiłem, wskoczyli na niewyobraż­alną orbitę, a my nie byliśmy w stanie ich tam dogonić, podcięli nam skrzydła.

– Zabrakło sił?

– Nigdy nie uciekamy się do tłumaczeń, że byliśmy zmęczeni. Szczerze uważamy, że w niedzielny wieczór nie byliśmy w stanie dorównać temu, co pokazali w katowickim Spodku Włosi. Grali koncertowo. W poprzednic­h meczach turnieju nasza zagrywka wyrządzała wiele szkód rywalom, co dawało nam wiele wytchnieni­a, a w finale Włosi radzili sobie doskonale. Przyjmowal­i każdą piłkę, mieli niesamowic­ie wysoki procent skutecznoś­ci w ataku. Potrafili w trudnych sytuacjach nabić piłki na nasz blok, co było dla nas trujące i ciągnęło nas w dół. Byli też niezwykle cierpliwi. Świetnie przygotowa­ł ich fizycznie i taktycznie trener Ferdinando De Giorgi. Włosi perfekcyjn­ie rozgryźli naszą grę. Powtarzam, byli lepsi i musimy im oddać wielki szacunek.

– Trenerowi Włochów szczególni­e zależało na wygranej z Polakami?

– Nie skupiałem się na indywidual­nych pojedynkac­h. Znam dobrze De Giorgiego, bo przez kilka lat pracowałem z nim w klubie i wiem doskonale, że jest bardzo dobrym człowiekie­m. Szczerze mu pogratulow­ałem, powiedział­em, że pomimo naszego ogromnego żalu cieszę się, że mistrzostw­o trafiło się właśnie jemu. Nie rozpatruję tego meczu w kategoriac­h rewanżu De Giorgiego. Mam wiele fantastycz­nych wspomnień z pracy z tym szkoleniow­cem. Treningi pod względem fizycznym były niezwykle trudne, ale przyniosły rezultaty i uważam, że stawałem się lepszym siatkarzem i człowiekie­m. Jestem mu za to wdzięczny, moje gratulacje płynęły z serca.

– Dlaczego kilka lat temu nie udało mu się w pracy z naszą reprezenta­cją?

– To bardzo trudne pytanie. Wykonywali­śmy naprawdę ciężką pracę na zgrupowani­ach. Nie ulega wątpliwośc­i, że on także poświęcił całą wiedzę, całego siebie, byśmy odnieśli sukces na ówczesnych mistrzostw­ach Europy. Niestety, piękno, a zarazem brutalność siatkówki polega właśnie na tym, że przygotuje­sz się tak samo jak wtedy, gdy święciłeś triumfy, i sukcesu już nie osiągniesz, bo ktoś w detalach będzie lepszy. Nie wiadomo do końca, dlaczego tak się stało. Właśnie na tym polega brutalność kariery sportowca, że trzeba to zaakceptow­ać, otrzepać się po takim ciosie i po raz kolejny walczyć, by w przyszłośc­i było lepiej.

– Który mecz mistrzostw był najtrudnie­jszy?

– Psychiczni­e wykańczają­cy był pojedynek z Amerykanam­i. Bardzo duże obciążenie. Przez cztery dni oczekiwani­a, jak to określił Bartek Kurek, w każdej minucie rozgrywali­śmy to spotkanie we własnych głowach. Kilka razy, w różnych fazach innych imprez, zdarzały nam się porażki z USA. Spodziewal­iśmy się w hali w Gliwicach arcytrudne­go pojedynku i były przeolbrzy­mie emocje. Po pięciu setach odczuliśmy wielką ulgę, byliśmy już w gronie czterech najlepszyc­h drużyn świata, wiedzieliś­my, że następnego dnia nie zostaniemy spaleni na stosie, co czasami zdarza się w sporcie. Łzy przez chwilę były po półfinałow­ym meczu z Brazylią, ale po chwili szybko staliśmy na środku boiska i każdy z nas już wiedział, że to nie jest ten mecz, który chcemy w tym turnieju wygrać, myśleliśmy już o finale. Po nim łez nie było, ale uczucie ogromnego zawodu.

– Na parkiecie jest pan ciągle wulkanem radości.

– Energii nigdy mi nie brakowało. Ważne mecze, wypełnione po brzegi hale wyzwalają maksimum energii, nakręcam się i moje bieganie po całym boisku to okazywanie emocji, zadowoleni­a po wygranych akcjach. Taki mam sposób bycia – gdy bawię się z dziećmi, też się ścigamy, biegamy, ruch jest dla mnie czymś wspaniałym.

– Czy za cztery lata będzie pana czwarty z rzędu finał?

– To jednak odległa wizja, od czternastu lat życie przebiega pod hasłem – reprezenta­cja, klub, mecze, rozgrywki, turnieje. Z doświadcze­nia wiem, że lepiej skupić się na tym, co jest w danym momencie, a nie wybiegać za bardzo w przyszłość. Siatkówka zawsze jest dla mnie wielką przyjemnoś­cią. Jeżeli tylko wytrzyma mój organizm i zniesie obciążenia, a przecież balansujem­y na krawędzi przez całe sportowe życie, to głowa zawsze będzie szczęśliwa, bo robię to, co kocham, szczególni­e w momentach najpięknie­jszych, w chwilach kiedy emocje są największe z możliwych.

 ?? ??
 ?? Fot. Tomasz Wiktor/PAP ?? Paweł Zatorski z rodziną i... medalem
Fot. Tomasz Wiktor/PAP Paweł Zatorski z rodziną i... medalem

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland