Uczucie niedosytu
Rozmowa z PAWŁEM ZATORSKIM – siatkarzem Asseco Resovii Rzeszów, libero reprezentacji Polski
– Świętuje pan na urlopie wicemistrzostwo świata?
– Rekordowo krótki, jednodniowy, urlop w tym roku. Po finale przez dwa dni wypełnialiśmy reprezentacyjne obowiązki, gościliśmy u premiera, mieliśmy spotkania ze sponsorami, a od czwartku jestem już w Rzeszowie. Nie narzekam, z uśmiechem na ustach przygotowuję się z zespołem do sezonu ligowego. Cieszę się również z nowego życia w rodzinie. Zawsze marzyłem o psie i od kilku dni mamy cudnego rudego pudelka wabiącego się Holly.
– W pracy łatwiej zapomnieć o przegranym finałowym meczu z Włochami.
– Z kolegami nie ukrywamy goryczy z powodu porażki, ale wdzięczność i radość kibiców nam ją osładza. Pewnie niedługo wszyscy inaczej spojrzymy na wywalczone w Katowicach wicemistrzostwo.
– Nie zdobył pan trzeciego z rzędu złotego medalu mistrzostw świata.
– Z doświadczenia wiem, że myślenie o końcowym rezultacie turnieju potrafi być zabójczo złudne. Dla sportowca bywa to często droga donikąd. Od pierwszego dnia zgrupowania trener Nikola Grbić wpajał nam, że po to, aby zostać medalistą ważnego turnieju, nie można wbiegać na ścieżkę końcową, tylko skupiać się na codzienności, na każdym kolejnym treningu, właściwej regeneracji. To jedyna słuszna droga do ewentualnego świętowania sukcesu. Nie skupiałem się na tym, że przejdę do historii, by na trzech kolejnych mistrzostwach wywalczyć złoto, tylko wyłącznie na tym, by być jeszcze lepszym zawodnikiem, czuć się stuprocentowo spełniony i jak najlepiej pomóc reprezentacji.
– Wspomniał pan o goryczy, która ogarnęła zespół.
– Po finale długo w nocy rozmawialiśmy o tym, co się wydarzyło. Czuliśmy się mocno zbici, niemal zdruzgotani. To normalne odczucie, kiedy przegrywa się jakikolwiek decydujący mecz, a zwłaszcza finał mistrzostw świata, i to jeszcze rozgrywany w naszym kraju. Czuliśmy, że przez cały turniej pokazywaliśmy bardzo dobrą siatkówkę – wywieraliśmy presję na kolejnych rywalach, i to zdawało egzamin.
– W finale Włosi się postawili. Nie odczuwali waszej presji.
– Wydarliśmy im pierwszego seta. Prowadziliśmy w drugim, ale Włosi nie poddali się, wytrzymali naszą presję, pokazali przeogromną klasę. W trzecim secie wskoczyli na poziom dla nas nieosiągalny. Zdecydowanie i bardzo zasłużenie zdobyli tytuł mistrzów świata. My, doświadczeni sportowcy, musimy się z tym pogodzić, choć nie jest to łatwe, ten niedosyt będzie odczuwalny jeszcze długo. Na każdym kroku spotykamy ludzi, którzy nam gratulują, opowiadają, jak dużo emocji im dostarczyliśmy. To pokazuje, że daliśmy kibicom coś fajnego i srebrny medal nabiera bardzo wiele słodyczy, a nie dostrzeżemy w nim tylko goryczy. Tego medalu nie będę traktował w gorszy sposób od tych poprzednich, złotych z mistrzostw świata. – Czym Włosi górowali nad nami? – W pierwszym secie ich złamaliśmy mimo już bardzo niekorzystnego wyniku. W drugim secie prowadziliśmy 16 do 13 i wydawało się, że szczęśliwe zakończenie jest blisko. W tym momencie Włosi pokazali jaja, wielką klasę, nietuzinkowe zagrania. Ich kapitan na zagrywce, który nie jest znany z atomowego serwisu, zagrał zupełnie inaczej, niż robił to do tej pory. Jego as zaskoczył nawet Kamila Semeniuka, który jest topowym przyjmującym świata. Takimi zagraniami Włosi „wrócili” do meczu. Pokazali mistrzowski wręcz charakter, a w trzecim secie, jak już mówiłem, wskoczyli na niewyobrażalną orbitę, a my nie byliśmy w stanie ich tam dogonić, podcięli nam skrzydła.
– Zabrakło sił?
– Nigdy nie uciekamy się do tłumaczeń, że byliśmy zmęczeni. Szczerze uważamy, że w niedzielny wieczór nie byliśmy w stanie dorównać temu, co pokazali w katowickim Spodku Włosi. Grali koncertowo. W poprzednich meczach turnieju nasza zagrywka wyrządzała wiele szkód rywalom, co dawało nam wiele wytchnienia, a w finale Włosi radzili sobie doskonale. Przyjmowali każdą piłkę, mieli niesamowicie wysoki procent skuteczności w ataku. Potrafili w trudnych sytuacjach nabić piłki na nasz blok, co było dla nas trujące i ciągnęło nas w dół. Byli też niezwykle cierpliwi. Świetnie przygotował ich fizycznie i taktycznie trener Ferdinando De Giorgi. Włosi perfekcyjnie rozgryźli naszą grę. Powtarzam, byli lepsi i musimy im oddać wielki szacunek.
– Trenerowi Włochów szczególnie zależało na wygranej z Polakami?
– Nie skupiałem się na indywidualnych pojedynkach. Znam dobrze De Giorgiego, bo przez kilka lat pracowałem z nim w klubie i wiem doskonale, że jest bardzo dobrym człowiekiem. Szczerze mu pogratulowałem, powiedziałem, że pomimo naszego ogromnego żalu cieszę się, że mistrzostwo trafiło się właśnie jemu. Nie rozpatruję tego meczu w kategoriach rewanżu De Giorgiego. Mam wiele fantastycznych wspomnień z pracy z tym szkoleniowcem. Treningi pod względem fizycznym były niezwykle trudne, ale przyniosły rezultaty i uważam, że stawałem się lepszym siatkarzem i człowiekiem. Jestem mu za to wdzięczny, moje gratulacje płynęły z serca.
– Dlaczego kilka lat temu nie udało mu się w pracy z naszą reprezentacją?
– To bardzo trudne pytanie. Wykonywaliśmy naprawdę ciężką pracę na zgrupowaniach. Nie ulega wątpliwości, że on także poświęcił całą wiedzę, całego siebie, byśmy odnieśli sukces na ówczesnych mistrzostwach Europy. Niestety, piękno, a zarazem brutalność siatkówki polega właśnie na tym, że przygotujesz się tak samo jak wtedy, gdy święciłeś triumfy, i sukcesu już nie osiągniesz, bo ktoś w detalach będzie lepszy. Nie wiadomo do końca, dlaczego tak się stało. Właśnie na tym polega brutalność kariery sportowca, że trzeba to zaakceptować, otrzepać się po takim ciosie i po raz kolejny walczyć, by w przyszłości było lepiej.
– Który mecz mistrzostw był najtrudniejszy?
– Psychicznie wykańczający był pojedynek z Amerykanami. Bardzo duże obciążenie. Przez cztery dni oczekiwania, jak to określił Bartek Kurek, w każdej minucie rozgrywaliśmy to spotkanie we własnych głowach. Kilka razy, w różnych fazach innych imprez, zdarzały nam się porażki z USA. Spodziewaliśmy się w hali w Gliwicach arcytrudnego pojedynku i były przeolbrzymie emocje. Po pięciu setach odczuliśmy wielką ulgę, byliśmy już w gronie czterech najlepszych drużyn świata, wiedzieliśmy, że następnego dnia nie zostaniemy spaleni na stosie, co czasami zdarza się w sporcie. Łzy przez chwilę były po półfinałowym meczu z Brazylią, ale po chwili szybko staliśmy na środku boiska i każdy z nas już wiedział, że to nie jest ten mecz, który chcemy w tym turnieju wygrać, myśleliśmy już o finale. Po nim łez nie było, ale uczucie ogromnego zawodu.
– Na parkiecie jest pan ciągle wulkanem radości.
– Energii nigdy mi nie brakowało. Ważne mecze, wypełnione po brzegi hale wyzwalają maksimum energii, nakręcam się i moje bieganie po całym boisku to okazywanie emocji, zadowolenia po wygranych akcjach. Taki mam sposób bycia – gdy bawię się z dziećmi, też się ścigamy, biegamy, ruch jest dla mnie czymś wspaniałym.
– Czy za cztery lata będzie pana czwarty z rzędu finał?
– To jednak odległa wizja, od czternastu lat życie przebiega pod hasłem – reprezentacja, klub, mecze, rozgrywki, turnieje. Z doświadczenia wiem, że lepiej skupić się na tym, co jest w danym momencie, a nie wybiegać za bardzo w przyszłość. Siatkówka zawsze jest dla mnie wielką przyjemnością. Jeżeli tylko wytrzyma mój organizm i zniesie obciążenia, a przecież balansujemy na krawędzi przez całe sportowe życie, to głowa zawsze będzie szczęśliwa, bo robię to, co kocham, szczególnie w momentach najpiękniejszych, w chwilach kiedy emocje są największe z możliwych.