Walka z cieniem
Blisko trzy lata trwała walka o odszkodowanie dla nastolatki, która omal nie zginęła na miejskim placu zabaw. Odszkodowanie, które towarzystwo ubezpieczeniowe wypłaciło... niemal od razu.
12-letnia Ksenia i jej dwie koleżanki postanowiły wykorzystać ostatnie ciepłe jesienne dni i wybrały się na nowy plac zabaw w parku Wolności na obrzeżach Pabianic. Zabawa trwała krótko, a sam wypadek – kilka sekund. 12-latka zahaczyła nogą o brzeg jednej z trampolin i spadła na brzeg urządzenia pozbawiony gąbczastej osłony. Po zderzeniu Ksenia zapamiętała pisk koleżanek i kołyszące się nad nią światła parkowych latarni. Dziewczynki zaniosły ją na rękach do domu cioci, która mieszkała tuż koło parku. Potem tylko ciemność, za którą usłyszała słowa lekarza do mamy: „Proszę się modlić. Jeśli córka przeżyje do rana, to będzie cud”.
Umowa
Walka trwała wiele dni. Pabianiczanie zbierali dla nastolatki krew, lekarze starali się opanować odmę, uszkodzenia wątroby, śledziony i przede wszystkim pęknięcie nerki. Po czterech miesiącach, w lutym 2020 r., Ksenia – bez nerki i z długą listą lekarskich zaleceń – wróciła do domu. Zakazano jej noszenia ciężkich przedmiotów, jazdy na rowerze i rolkach, bieganie zastąpiły wolne i krótkie spacery. Do tego długa i kosztowna rehabilitacja.
Wagi nabrało jeszcze jedno wydarzenie, do którego doszło kilka dni po wypadku. Tuż po nim ojciec dziewczynki przytomnie wrócił do parku i amatorską kamerą uwiecznił miejsce zdarzenia. Wśród bawiących się dzieci wyraźnie widać trampolinę z odsłoniętym fragmentem betonowej rampy i oderwany kawałek miękkiego zabezpieczenia leżący pod drzewem, kilkanaście metrów dalej. – Doszedłem do wniosku, że ktoś powinien za to odpowiedzieć – mówi Robert Spałka. – Park jest miejski, a Pabianice były przecież ubezpieczone.
Myśli ojca Kseni zbiegły się z wizytą w szpitalu nieznajomego mężczyzny. Przedstawił się jako wysłannik firmy odszkodowawczej, która w imieniu poszkodowanych klientów walczy, także na drodze sądowej, z firmami ubezpieczeniowymi o jak najwyższe odszkodowania dla ofiar wypadków, takich jak Ksenia. – Mówił, że nie będą nas zbywać jakimiś śmiesznymi kwotami, że jest pole do uzyskania naprawdę dużych pieniędzy. Odeszłam na chwilę od łóżka córki i przed szpitalem podpisałam umowę – relacjonuje Małgorzata Cichocka-Spałka, mama Kseni. – Oni mają z tego 20 proc. prowizji, a nas nic nie interesuje. Musimy tylko dostarczyć wymagane dokumenty i czekać na przelewy, które dostaniemy dwa tygodnie po wypłacie przez ubezpieczyciela.
Dokumentów rzeczywiście było sporo. Pan Robert: – Od faktur za leczenie, przez numer konta (specjalnie dla córki musieliśmy założyć w banku subkonto), po zaświadczenia o stanie majątkowym rodziny. Sprawiało to wrażenie pełnego profesjonalizmu. Przedstawiciel firmy sam do nas przyjeżdżał, sprawdzał, czy kwity są dobrze wypełnione, pomagał. Później wszystko ucichło, ale było to zrozumiałe. Nastała epoka koronawirusa, czas w urzędach i sądach stanął niemal w miejscu. Spokojnie czekaliśmy, na głowie były przecież ważniejsze sprawy od pieniędzy, wciąż walczyliśmy o zdrowie Kseni.
Cisza
Pierwsza lampka alarmowa zapaliła się blisko rok później. Listonosz przyniósł polecony z towarzystwa, w którym miało polisę miasto Pabianice. Dziś rodzice wiedzą, że przesyłka przyszła do nich prawdopodobnie przez pomyłkę – resztę korespondencji ubezpieczyciel wysyłał bezpośrednio na adres firmy odszkodowawczej, która miała ich pełnomocnictwo.
Z listu wynika, że towarzystwo już „przyznało zadośćuczynienie za doznaną (przez Ksenię) krzywdę w wysokości 37 tys. 838 zł”, a w wypadku rezygnacji z dochodzenia dalszych roszczeń jest gotowe „zawrzeć ugodę w łącznej wysokości 60 tys. zł”. Pan Robert: – Wydawało mi się to dziwne. Zadzwoniłem do kancelarii odszkodowawczej, czy nie lepiej brać, co dają, i mieć sprawę z głowy. Usłyszałem, że ugodę może podpisać każdy, a my będziemy walczyć w sądzie o kilkadziesiąt tysięcy więcej. Plus odsetki ustawowe. Dobra, oni wiedzą lepiej.
Rodzina Kseni czekała kolejne miesiące. Wobec milczenia firmy odszkodowawczej pani Małgorzata poszła w końcu do pabianickiego sądu, by sprawdzić, na jakim etapie jest proces przeciw ubezpieczycielowi. Ku jej zdumieniu okazało się, że żadnego procesu nie ma. – Zapytałem, co się dzieje – pan Robert relacjonuje jedną z ostatnich rozmów telefonicznych z firmą odszkodowawczą. – Twierdzili, że to jeszcze potrwa, ale sprawa w końcu do sądu trafi, a później kazali podpisać kolejne, rzekomo brakujące, oświadczenie o stanie naszego majątku. Podpisaliśmy kolejny raz i znów nastała cisza. Tym razem na dobre.
– Przestali odbierać telefony. Po kilka godzin wisieliśmy na płatnej infolinii i nic. Wysyłane maile również pozostawały bez odpowiedzi. Po prostu walka z cieniem! Kilka tygodni temu coś mnie tknęło. Zadzwoniłem bezpośrednio do ubezpieczyciela, do likwidatorki, której nazwisko widniało na jedynym piśmie wysłanym bezpośrednio do nas. Kobieta była zdumiona tym, co się dzieje: „Jak to nic nie macie? Przecież wysłaliśmy firmie odszkodowawczej wasze pieniądze ponad dwa lata temu!”.
Dokumenty nie kłamią: okazało się, że ubezpieczyciel niezależnie od chęci podpisania ugody przelał po wypadku w dwóch transzach (19 grudnia 2019 r. i 14 lutego 2020 r.) obiecane blisko 38 tys. zł zadośćuczynienia dla Kseni. Przelał pieniądze na konto firmy odszkodowawczej.
Wizyta
Firma odszkodowawcza, z którą rodzice Kseni podpisali umowę, to na rynku nie byle kto. Giełdowa spółka EuCo, czyli Europejskie Centrum Odszkodowań, działa od wielu lat nie tylko na polskim rynku. Problem w tym, że od jakiegoś czasu znajduje się – co wynika z raportów – w finansowych tarapatach. W maju tego roku serwis Money.pl ostrzegał, że może to spowodować problemy klientów, których pieniądze przepływają przez rachunki EuCo.
Konia z rzędem temu, kto się dziś dodzwoni do EuCo. Na podaną infolinię (płatną!) próbowałem się dodzwonić kilkanaście razy, ale nawet godzinne ściskanie słuchawki nic nie dało. To samo dotyczy wszystkich innych numerów firmy. Pan Robert już nie dzwonił, napisał kolejnego maila z żądaniem natychmiastowego przekazania dawno wypłaconych przez ubezpieczyciela pieniędzy. Kiedy po kilku dniach dostał odpowiedź, że EuCo nie ma numeru rachunku bankowego jego córki (wysyłał go wiele razy), nie wytrzymał i pojechał do siedziby firmy w eleganckim pałacyku w willowej części Legnicy.
Przedstawicielka firmy poinformowała go, że nie może nic powiedzieć, bo „pani Ksenia jest pełnoletnia” i po informacje powinna przyjechać sama. Pan Robert mógł się tylko roześmiać, jego córka ma niecałe 16 lat. Zmieszana kobieta z EuCo zmieniła linię obrony: pieniędzy przez blisko trzy lata przesłać nie mogli, bo nie mieli numeru rachunku, a sprawa nie trafiła do sądu, bo... rodzice nie podpisali wymaganych dokumentów. W sumie jednak dziś nie ma o czym rozmawiać, bo firma przelała pieniądze od ubezpieczyciela (oczywiście z potrąceniem własnej prowizji) na konto Kseni. Zrobiła to... w dniu jego przyjazdu.
– Rada dla poszkodowanych klientów, takich jak pan Robert, jest taka, by nie czekać latami i cały czas patrzeć pośrednikowi na ręce. Nie należy też do pośrednika dzwonić, lecz pisać – tłumaczy mec. Adam Puchacz z kancelarii JKP Adwokaci. – Listy elektroniczne, a najlepiej polecone. Wtedy zabezpieczymy się przed późniejszym odwracaniem kota ogonem przez drugą stronę. Wreszcie trzeba rozważyć, czy wynajmowanie firmy odszkodowawczej ma sens, bo na końcu negocjacje z ubezpieczycielem prowadzi i tak konkretny prawnik, którego można przecież wynająć bezpośrednio w każdym zakątku kraju.
Życząc na odchodnym pracownicy, „by smażyła się w piekle”, pan Robert wrócił pociągiem do Pabianic. – Gdybym załatwiał tę sprawę bez żadnego pośrednika, Ksenia od trzech lat miałaby wyremontowany pokój, zapewnioną rehabilitację i kilkadziesiąt tysięcy w zapasie, bo dawno podpisalibyśmy ugodę z ubezpieczycielem, którą ten sam oferował. I nie oddalibyśmy pośrednikowi blisko 10 tys. zł prowizji za nic.