Co to znaczy „akcja o dużą bańkę”?
W Poznaniu trwa proces czterech osób oskarżonych przez prokuraturę o udział w zorganizowanej grupie przestępczej i szantażowanie Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita(2)
W dalszej części obszernych wyjaśnień oskarżony adwokat Marcin O. opowiedział też w sądzie o kolejnym spotkaniu z przedstawicielami Mlekovity, na którym tym razem miał być obecny również prezes.
– Przyjechali z jakimiś segregatorami i właściwie zjawili się po to, żeby trochę pokrzyczeć. Już na początku stwierdzili, że w ich firmie nic złego się nie dzieje i w ogóle nie chcieli oglądać żadnych nagrań. Coś opowiadali o dojrzewaniu serów i twierdzili, że ser, który stracił termin ważności, jest nadal dobry. Przez cały czas zapewniali, że nikogo nie trują. Później była rozmowa o tym, że oni cofną dyscyplinarne zwolnienie Przemka, a my oddamy im nagrania. Przemek miał się też przyznać do fałszowania dowodów i manipulacji – taką szykowali ugodę. Zaproponowali też jakieś zadośćuczynienie dla niego, ale my chcieliśmy już tylko 20 tys. zł, bo to podchodziło pod naruszenie dóbr osobistych.
Marcin O. odniósł się też do zarzutu, że domagał się 4 mln złotych od Mlekovity w zamian za milczenie.
– Stanowczo zaprzeczam takim ustaleniom prokuratury. To raczej prezes spółdzielni do mnie dzwonił i pytał, ile my właściwie chcemy. I czy to mają być złotówki, czy euro. Odpowiedziałem, że nie mam pojęcia, o co mu chodzi. Dodałem, że może nam co najwyżej zaproponować przyzwoite odszkodowanie za dyscyplinarne zwolnienie Przemysława S. Nam wyłącznie o to chodziło, proszę wysokiego sądu. Dodam jeszcze, że nie po to pisałem doniesienie do prokuratury, żeby później coś zatajać w zamian za łapówkę. Odnoszę tymczasem wrażenie, że prokuratura robi wszystko, by chronić spółdzielnię mleczarską. Prawdę mówiąc, jestem zdruzgotany, że nikogo nie interesuje, iż mamy dowody na popełnienie przestępstwa. Ta sprawa jest umorzona i to my stajemy przed sądem. Nie bardzo jestem w stanie to zrozumieć.
Na początku było bardzo sympatycznie...
Przemysław S. również nie przyznał się przed sądem do stawianych mu zarzutów.
– Pracowałem w Mlekovicie od kwietnia 2018 roku jako magazynier w Kościanie. Na początku było bardzo sympatycznie, mieliśmy fajny zespół, a z kierowniczką znaliśmy się jeszcze ze szkoły. Z nikim nie miałem żadnego konfliktu. Dopiero po jakimś czasie zacząłem się orientować, że dochodzi tam do antydatowania produktów, ale sam nie brałem w tym nigdy udziału.
– Jak się pan w tym zorientował? – pytał sędzia Tomasz Borowczak.
– Zauważyłem, że zrywa się etykietki z produktów albo za pomocą zmywacza do paznokci i wacików ściera datę ważności. Być może nic bym z tą wiedzą nie zrobił, ale brygadzista usiłował wywierać na mnie wpływ, żebym też w tym uczestniczył. Stanowczo odmówiłem i od tego czasu zaczęły się moje problemy. – Na czym one polegały? – Na przykład miałem zaplanowany urlop i wyjazd z rodziną i w ostatniej chwili mi go odmawiano. Dlatego właśnie postanowiłem zgrać kilkadziesiąt nagrań z monitoringu, do którego mieliśmy dostęp. Wiedzieli o tym koledzy z pracy, bo im powiedziałem, dlaczego to robię. Chciałem mieć jakieś zabezpieczenie, bo nie wiedziałem, co dalej ze mną będzie. I rzeczywiście, w końcu bezpodstawnie oskarżono mnie o to, że zginęło 80 kartonów lodów. Zrobiono ze mnie złodzieja. Dlatego poszedłem do kancelarii Marcina O., bo to mój kolega. Powiedziałem mu o tych nagraniach. Nie dowierzał temu, co mówię, to mu te nagrania pokazałem. A później ustalaliśmy wysokość odszkodowania dla mnie, miało być 20 tysięcy złotych od firmy.
– W treści aktu oskarżenia jest zapis z rozmowy telefonicznej, gdzie pan miał powiedzieć: „My robimy akcję o dużą bańkę”. Czy może pan jakoś wytłumaczyć to sformułowanie? – pytał mecenas Paweł Grondal, obrońca oskarżonego.
– Ja zawsze używam takich określeń, gdy chodzi o dużą sprawę. To tak jak bańka spekulacyjna...
Zielone światło i deklaracje pełnego wsparcia
Kolejny oskarżony to Paweł M. Był dziennikarzem, który miał się zajmować sprawą podejrzanych działań w spółdzielni mleczarskiej. Potwierdził przed sądem, że tematem antydatowania produktów mleczarskich zainteresował go znany mu od lat adwokat Marcin O.
– Powiedział, że ma dla mnie ciekawy temat, ale sprawa wydawała mi się
mało wiarygodna. Nie bardzo chciało mi się wierzyć, że tak znana i potężna firma pozwala sobie na ingerencje w etykiety i daty produktów. Po prostu nie mieściło mi się to w głowie. Zresztą do mojej redakcji przychodziło dużo listów z informacjami o wszelkiego rodzaju przekrętach i zazwyczaj nie znajdowało to potwierdzenia w faktach. Kiedy jednak obejrzałem nagrania z hurtowni w Kościanie, zaczęło to wyglądać bardzo ciekawie.
– Co pan takiego zobaczył na tych nagraniach? – dociekał sąd.
– Była tam jakaś pani, jak się później dowiedziałem brygadzistka, która najprawdopodobniej za pomocą zmywacza do paznokci coś zmazywała z etykiet. Potrzebowałem jednak więcej czasu, żeby to wszystko dokładnie sprawdzić. Poinformowałem o tym właściciela wydawnictwa i redaktora naczelnego. Dostałem zielone światło na ten temat i zapewnienie o pełnym wsparciu. Naczelny prosił mnie tylko, żebym był ostrożny i nie dał się w coś wmanewrować. Sam zresztą miałem podobne podejście. Uznałem, że najważniejszy będzie kontakt z Państwową Inspekcją Sanitarną oraz lokalnym lekarzem weterynarii. Niezwykle ważne też było ustalenie, czy pracownik może, i w jakim przypadku, dokonywać ingerencji w etykiety w takiej formie, jak to było widoczne na nagraniu.
Po uzyskaniu takich informacji oskarżony wysłał maila z pytaniami do spółdzielni mleczarskiej.
– Za jakiś czas skontaktowała się ze mną pani Adrianna S., dyrektor ds. marketingu, i poinformowała, że sprawa jest poważna i będą to wszystko skrupulatnie wyjaśniać. Pamiętam, że ta pani była bardzo zdziwiona, że prawicowa gazeta chce nieprzychylnie pisać o patriotycznej firmie, jak się wyraziła. A później już nie dostawałem żadnych odpowiedzi na moje kolejne maile. Z kolei od byłego naczelnego gazety dowiedziałem się, że skontaktował się z nim poseł Grzegorz Braun sugerujący, żeby odsunąć mnie od tematu. Posła zaś miał o to poprosić osobiście prezes Mlekovity. To wydaje mi się zrozumiałe, bo ta spółdzielnia mleczarska ma powiązania z prawicowym środowiskiem. Zresztą gdy zacząłem się interesować tą sprawą, wylała się na mnie fala hejtu ze strony prawicowych dziennikarzy.
Nagonka i insynuacje?
Paweł M., obawiając się, że rzeczywiście zabrany zostanie mu ten temat, zamieścił na Twitterze screeny z filmu, na którym widać, jak pracownica dokonuje zrywa etykiety i nakleja nowe.
– Wówczas odezwał się do mnie niejaki pan Artur, znany i ceniony w środowisku specjalista z branży mleczarskiej. Poinformował mnie, że ta pani widoczna na filmie jest wyznaczona przez prezesa do „zadań specjalnych” i antydatuje produkty już od dłuższego czasu. Dowiedziałem się też, że spółdzielnia szuka detektywa oraz chce wynająć kancelarię prawną z wpływami w prokuraturze. Nie przejmowałem się tym i ustalałem, jakie są wewnętrzne regulaminy i przepisy dotyczące zmiany etykiet i procedur związanych z przeterminowanymi produktami. Zasięgałem też opinii wielu specjalistów i mam wrażenie, że do tej pory ustaliłem więcej niż prokuratura.
Jak dalej wyjaśniał oskarżony, wciąż wysyłał maile do spółdzielni i prosił też o firmowe dokumenty do wglądu dotyczące regulaminów i procedur.
– W odpowiedzi pani Adrianna S. zaproponowała, że wyśle po mnie samochód, żebym na miejscu zobaczył, jak wyrabia się produkty. Odpowiedziałem, że nie interesuje mnie park maszynowy, lecz chodzi wyłącznie o rzetelne odpowiedzi na moje pytania. Wiem, że w spółdzielni mleczarskiej strasznie się kotłowało i powiedziałem nawet Marcinowi O., że możemy z tego wyjść z zarzutami. Robiłem jednak swoje, nie dawałem się zastraszyć, bo miałem silne poczucie niezależności. Czułem, że jestem na właściwym kursie. Rezultat tego wszystkiego znamy, zrobiono mi wielką krzywdę, prokurator w nocy przeszukiwał moje mieszkanie... Była nagonka na mnie, pojawiały się nawet jakieś insynuacje o mojej orientacji seksualnej.
Pytania zadawane na okrągło
Prokurator chciał się dowiedzieć, o czym Paweł M. rozmawiał z oskarżoną Zuzanną C.J.
– Chciałem tylko ustalić procedurę zmian etykiet i pani Zuzanna mi o tym opowiedziała. Zadawałem pytania trochę naokoło, żeby się nie zorientowała, o co mi – tak naprawdę – chodzi i do czego zmierzam. Prawdę mówiąc, pani Zuzanna na początku w ogóle nie chciała ze mną rozmawiać, choć od razu jej powiedziałem, że gwarantuję ochronę źródła informacji. Zapewniałem, że o tej rozmowie nikt nie dowie się w jej firmie.
– Jakie wyciągnął pan wnioski z tej rozmowy?
– Wywnioskowałem, że tam faktycznie dochodziło do bezprawnej ingerencji w daty na etykietach.
– Czy należy rozumieć, że oskarżona potwierdziła, że taki proceder miał miejsce? – to pytanie sędziego Tomasza Borowczaka.
– Wydaje mi się, że wiedziała o tym, ale nie miała pojęcia, jaka jest tego skala. Dodam jeszcze, że pani Zuzanna była na tyle uczciwa wobec swojej firmy, że powiedziała o naszej rozmowie szefostwu. Coś mi się wydaje, że oni chcieli ją wpuścić w to, żeby wybadała, czy Przemysław S. pójdzie ze spółdzielnią na ugodę i odda im kompromitujące taśmy. Gdy zorientowali się, że nic z tego nie będzie, postanowili ubrać nas w szantaż...
JACEK BINKOWSKI
Za tydzień: – Nie mam sobie nic do zarzucenia i wszelkie moje kontakty z oskarżonymi miały na celu wyłącznie działanie w interesie mojej firmy. Bez wątpienia zostałam jednak wykorzystana przez wszystkie strony. A teraz jestem na skraju załamania nerwowego – wyjaśniała w sądzie oskarżona Zuzanna C.J.