Książki i Antynoble
Po upalnym lecie nadchodzi jesień i tylko patrzeć, jak emocjonować się będziemy kolejnym noblowskim wyścigiem. Może tym razem jurorzy okażą więcej rozsądku i dowiodą, że mają dobry gust, bo w ostatnich latach... No cóż, bywało różnie, a wartości literackie na pewno nie stanowiły jedynego (a nawet najważniejszego) kryterium decydującego o nagrodzie.
Znałem kiedyś całkiem poważnego człowieka, który czytał wyłącznie książki noblistów. Jeśli był rzeczywiście wytrwały i konsekwentny, zaliczyć musiał dzieła co najmniej stu autorów, lepszych i gorszych, wciąż popularnych i kompletnie zapomnianych. Myślę, że to dobrze, że przeczytał Chłopów i Quo vadis, Czarodziejską górę i Grę szklanych paciorków, Ziemię jałową Życie Arseniewa. Z drugiej strony, jeśli ominął Mistrza i Małgorzatę, Ulissesa i W poszukiwaniu straconego czasu, chyba stracił niemało.
Cichy rewanż czytelników
Z perspektywy lat widzimy coraz wyraźniej, jak problematyczne okazały się decyzje sztokholmskich akademików. Wiadomo, że w przypadku konkursu nie da się zadowolić wszystkich. No, ale jak można było się tak pomylić? Jak można było zlekceważyć tego poetę, który wstrząsnął całym pokoleniem? Albo przeoczyć autora takich błyskotliwych esejów i równie nowatorskich powieści?
Na szczęście możemy wziąć cichy rewanż – my, czytelnicy. Bo w końcu kto potrafi sprawić, że książki głośnego laureata pokryją się kurzem, a niedoceniony artysta zyska nasz podziw, szacunek, wdzięczność, może nawet miłość? Każdy entuzjasta sztuki pięknego słowa może ustanowić własną nagrodę i obmyślić regulamin. Powiecie, że nic z tego nie wynika. Czy ja wiem? Jeśli chodzi o mnie, postanowiłem nagrodzić tych wszystkich, którzy z różnych powodów Nobla nie dostali, dlatego nazwałem to wyróżnienie Antynoblem. Mam nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy pytać o wysokość tej nagrody. Ostatecznie nie wynalazłem żadnego materiału wybuchowego, więc z konieczności pozostaniemy w wymiarze symbolicznym.
To nie jest jedyne ograniczenie, rzecz prosta. Wybrałem jedynie dziesiątkę pisarzy, ale bez większego trudu mógłbym wskazać setkę. Kiedy policzyłem, okazało się, że będzie ich jednak jedenastu – dobra liczba, ostatecznie niebawem będziemy mówili coraz więcej o futbolu i narodowych jedenastkach. Nie uwzględniłem tych, którzy za życia byli po prostu mało znani albo opublikowali stosunkowo niewiele. Wymienię więc jedynie twórców, którzy Nobla dostać mogli, lecz z rozmaitych powodów nigdy go nie dostali. I już nie dostaną, bo wszyscy bez wyjątku nie żyją.
Na początek wielkie nazwisko – Lew Tołstoj. Wiem, że niejeden mój student podejrzewał, że gdy noblowskie jury zbierało się po raz pierwszy, autor Wojny i pokoju, Anny Kareniny i Zmartwychwstania od dawna nie żył. Ale wcale tak nie było. Kto okazał się godniejszy od dostojnego starca? Zdystansowali go kolejno: Sully Prudhomme, Mommsen, Bjørnson, Mistral, Echegaray y Eizaguirre.
Potrafilibyście powiedzieć o każdej z tych postaci bodaj trzy zdania?
Tołstoj w łapciach z łyka
No, ale z drugiej strony wyobraźcie sobie, że Lew Tołstoj przybywa do Sztokholmu ubrany niczym mużyk, w chłopskiej sukmanie i łapciach z łyka, które sam dla siebie wykonał. A to, co mówi, sprawia, że włos jeży się na głowie. Carska władza i Cerkiew bojkotują uroczystość, a może organizują protesty. Za takimi kłopotami Szwedzi nigdy nie przepadali, utrzymując manifestacje polityczne w granicach konwenansu.
Między bajki włóżmy rozpowszechnione przekonanie, że nie można było przyznać Nobla Marcelowi Proustowi, bo gdy umierał, jego wspaniały cykl powieściowy W poszukiwaniu straconego czasu znajdował się dopiero w druku. To nieprawda, skoro przynajmniej po francusku (a w latach 20. każdy kulturalny Europejczyk znał ten język) dostępne były cztery z siedmiu tomów. Nigdy nie uwierzę, że trzeba było przeczytać całość, by zauważyć wielkość tego wspaniałego artysty. Ja nie miałbym najmniejszych wątpliwości po lekturze piętnastu czy dwudziestu stron!
No, ale niekwestionowani dziś mistrzowie XX-wiecznej powieści europejskiej jakoś nie mieli szczęścia w oczach szwedzkich jurorów. Proust umarł w 1922 roku, lecz młodszy od niego James Joyce żył prawie dwie dekady dłużej. O Ulissesie wiedzieli chyba wszyscy badacze literatury, choć tu i ówdzie czytano go ukradkiem. Jak tu wprowadzić na piedestał genialnego pisarza, który nie tylko używa brzydkich słów, ale w dodatku o rozmaitych wstydliwych czynnościach dotyczących ludzkiej fizjologii wyraża się z taką otwartością?
Z wielką uciechą czytam historię przebijania się do publiczności skandalizującej powieści, która jeszcze dziś budzi rozmaite emocje. Pamiętajmy, że ze sprzeciwem spotkały się w przeszłości nawet Pani Bovary Flauberta i Kwiaty zła Baudelaire’a. Na szczęście arcydzieło zawsze zwycięży opory nazbyt pruderyjnych czytelników. Będzie czytane i komentowane, podczas gdy rzeczywista pornografia umrze śmiercią naturalną. Szkoda jednak, że Joyce miał takie ciężkie życie – Nagroda Nobla uwolniłaby go od materialnych trosk, z którymi zmagał się do śmierci.
A dziś we wszystkich znanych mi plebiscytach Ulisses wybierany jest zwykle na najważniejszą książkę minionego stulecia.
Podobnej popularności nie doczekał się jeszcze Louis-Ferdinand Céline, prawdziwy pisarz wyklęty, autor znanych i u nas powieści Podróż do kresu nocy i Śmierć na kredyt. Skłócony ze wszystkimi, nieustannie komplikujący sobie życie, oskarżany o sympatie dla faszyzmu, o antysemityzm, szerzenie nienawiści i nihilizm, stanowiłby chyba całkowite zaprzeczenie postaci idealnego laureata. Widziałem zapis jednego z ostatnich wywiadów, jakiego udzielił. Zapytano go, co sądzi o śmierci.
– Śmierć? – wzruszył ramionami. – Mam to w nosie. Mogę umrzeć nawet w tej chwili!
Jako lekarz z zawodu i pisarz z całym okrucieństwem pokazujący ludzkie upadki naprawdę nie nadawał się na medialnego celebrytę w każdym znaczeniu tego słowa. To nie był sympatyczny, wykształcony literat urzekający swą inteligencją
i błyskotliwą erudycją. Ale za to jaką prozę nam pozostawił...
Inaczej wygląda przypadek najwybitniejszego, może obok Roberta Musila, austriackiego pisarza tworzącego w XX wieku. Heimito von Doderer był twórcą prozy niezwykle eleganckiej, stylistycznie wyrafinowanej, formalnie przemyślanej i dopracowanej w każdym szczególe. Zapewne słusznie nazywano go niekiedy „wiedeńskim Proustem”, choć proponował odmienną wizję świata i całkowicie oryginalną technikę pisarską. Zwłaszcza Schody Strudlhofu i Demony, obszerne monumentalne powieści, trudno porównać z innymi osiągnięciami literackimi potencjalnych konkurentów. Przeszkodą okazała się biografia autora, uczestnika dwóch wojen światowych i w pewnym okresie niewątpliwie sympatyka nazizmu. Gdyby urodził się w innym czasie i pod inną szerokością geograficzną, byłby zapewne bardziej znany i mniej kontrowersyjny. A z drugiej strony myślę, że w życiorysach kandydatów do nagrody kryją się nieraz przykre niespodzianki. Przykład Güntera Grassa wydaje się wielce pouczający...
Sam nie wiem, dlaczego Noblem nie wyróżniono Rainera Marii Rilkego, z dzisiejszej perspektywy chyba najważniejszego poety XX wieku. Pisał po niemiecku, lecz nie był oczywiście Niemcem, nie czuł się chyba również Austriakiem i do Wiednia nie tęsknił. Urodził się w Pradze, a umarł w Szwajcarii; życie spędził w licznych podróżach, właściwie nie zakładając domu, wszędzie doświadczając poczucia obcości.
Może żył za krótko, może napisał za mało, może zbyt często stronił od wielkiego świata, poszukując spokoju ducha i twórczych inspiracji? Może ktoś, kto czuje się wygnańcem, jakoś kłóci się z wyobrażeniem o laureacie reprezentującym swoje miasto, naród, kontynent? Bo Nobla nie dostał też Vladimir Nabokov, piszący w kilku językach rosyjski emigrant i amerykański profesor literatury, lecz na dobrą sprawę obywatel świata. Może nie powinien był pisać, a zwłaszcza publikować powieści Lolita, która stała się skandalem, lecz przyniosła autorowi zawrotną popularność? O ile dobrze pamiętam, Nabokov przeżył życie szczęśliwe, ale umierał nieco rozczarowany.
Noblowskie laury stanowiłyby ukoronowanie wspaniałej, trwającej ponad pół wieku literackiej kariery Jorge Luisa Borgesa. Ten znany na całym świecie argentyński pisarz, popularny i ceniony, daleki od manifestowania ekscentrycznych poglądów, wydawał się przez wiele lat potencjalnym noblistą. Czytano jego niezwykłe opowiadania, mądre wiersze i pełne głębokiej erudycji eseje. Chociaż wcześnie utracił wzrok, wiele podróżował, prowadził wykłady, a nawet chodził do kina. Chyba nie był nigdy pasjonatem polityki, choć w młodości nie unikał nawet ulicznych awantur, potem spotkały go przykrości ze strony zwolenników Peróna, wreszcie powiedział coś, co nie spodobało się w Sztokholmie, a może i gdzie indziej.
Dyktatorzy, prawicowi czy lewicowi, nie są najlepszymi sojusznikami pisarzy – dobrze, jeśli nie stają się ich prześladowcami. Pozostańmy jeszcze na chwilę w kręgu pisarzy latynoskiego boomu, którego najtrwalszym śladem i największym arcydziełem pozostaje dla mnie powieść Raj i jej ciąg dalszy, Oppiano Licario. José Lezama Lima, związany przez całe życie z Hawaną, nie dożył nawet siedemdziesiątki. Czy był autorem prowincjonalnym? Raczej nie, o czym świadczą eseje z wydanego u nas tomu Wazy orfickie. Porażająca wyobraźnia, oszałamiająca wiedza, barokowy styl – jeśli nie znacie, to warto przeczytać...
Fidel Castro nie przepadał za tym artystą, który źle wyglądał, pisał trudne książki i w dodatku reprezentował niewłaściwą orientację seksualną. Jego pupilem był Alejo Carpentier, attaché kulturalny Ambasady Kubańskiej w Paryżu, politycznie na pewno bardziej „poprawny”. Tyle że gdy Carpentier przyjeżdżał do Hawany, stawał się kierowcą swego rywala i dzięki niemu Lezama Lima mógł oglądać nocne życie rodzinnego miasta. Piękny gest. Mam nadzieję, że anegdota jest prawdziwa.
Niedoceniony Herbert
Do wizerunku skromnego, zrównoważonego laureata nie pasował także Zbigniew Herbert – o zabiegach wokół przyznania mu Nagrody Nobla i rozmaitych perypetiach związanych z osobą niepokornego poety napisano już chyba wszystko. Nie usatysfakcjonuję ani entuzjastów twórcy Pana Cogito, ani jego przeciwników, gdy powiem, że wiersze i eseje (a poniekąd także dramaty) Herberta bronią się niezależnie od werdyktu sztokholmskiego jury. Bo mimo wszystko łatwiej dostać najbardziej lukratywne wyróżnienie, niż stworzyć dzieło, które po śmierci autora będzie przez wiele lat wciąż czytane i podziwiane. Paul Valéry (też niedoszły noblista) nazwał to przedsięwzięcie „zaprojektowaniem czytelnika”.
Czy ktoś, kto nigdy nie skończył studiów i pracował jako nocny stróż, a poza tym zażywał podobno heroinę i buntował się przez całe życie zakończone przedwczesną śmiercią, mógł znaleźć uznanie w oczach szwedzkich znawców? Przypadek Roberta Bolaña skłania nas do odpowiedzi negatywnej. Przeżył tylko pięćdziesiąt lat, więc może gdyby wyleczono go w Barcelonie, los okazałby się łaskawszy? Jedni podziwiają najbardziej Dzikich detektywów, inni nieskończoną (w zasadzie) i tajemniczą powieść 2666. Są jeszcze miłośnicy opowiadań i krótkich powieści chilijskiego pisarza. Dla mnie arcydziełem jest Gwiazda daleka, ale właściwie cały dorobek Bolaña zasługuje na lekturę.
Antynoble dedykowałem cieniom pisarzy, twórcom wspaniałych książek, których ominęły noblowskie laury.
Czy słusznie? Po latach nie ma to już chyba najmniejszego znaczenia.
Autor jest profesorem w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, historykiem literatury, prozaikiem i eseistą.