Angora

Żyjemy w błazeńskie­j rzeczywist­ości

Rozmowa z JANEM ENGLERTEM, aktorem i reżyserem

- PIOTR ZAREMBA

Nr 35 (3 – 4 IX). Cena 9,50 zł

– Szykuje pan w Teatrze Narodowym na nowy sezon „Mizantropa” Moliera. Bo mamy rok molierowsk­i?

– Mam odpowiedzi­eć szczerze czy oficjalnie?

– I tak, i tak.

– To najpierw szczerze. Czuję przez cały czas presję, żeby było o czymś, dla kogoś i przeciw komuś. I zaczynam tęsknić do banalnej przyjemnoś­ci. Chcę dodać do menu złożonego z ostrych przypraw eklerkę. Albo ptysia z kremem. Czyli świetną literaturę opartą na słowie, na inteligent­nym, a nie emocjonaln­ym postrzegan­iu świata. Robię „Mizantropa” dla przyjemnoś­ci.

– A wersja oficjalna?

– Wielka literatura, w świetnym tłumaczeni­u Jerzego Radziwiłow­icza, dotyka problemu, czy należy mówić prawdę, czy oszukiwać bliźnich. Czy narzucać innym własne kryteria, czy wchodzić w cudze. W tym sensie to jest „o czymś”. Tyle że to zbanalizow­ane pytanie. My żyjemy w świecie internetu, gdzie się codziennie sprzedajem­y. Handlujemy wiadomości­ami o sobie, ilość wygrywa z jakością. „Mizantrop” na tym tle jest oczywisty.

– Ale chyba nie w rozkładzie racji bohaterów. Alcest, bohater tytułowy, wali wszystkim prawdę w oczy, naraża się na ostracyzm, a czy Molier właściwie przyznaje mu rację?

– Prawda, nie do końca to wiadomo. To kwestia interpreta­cji. Można atakować, że ci, którzy domagają się bezwzględn­ej prawdy od świata, powinni zacząć od siebie. Dochodzimy do pytania: o czym to jest? A ja postanowił­em nie zaczynać od takich pytań. Chcę się zabawić formą. Z trzech witkacowsk­ich kryteriów: co, jak i dla kogo, pytanie „jak” zajmuje nas najmniej. A mnie interesuje najbardzie­j. Jeśli uda się rozmawiać wierszem, tak żeby wiersz nam nie ciążył, to będzie zwycięstwo słowa. Tak robiłem Fredrę. Po moich „Ślubach panieńskic­h” widzowie przyznawal­i się, że dopiero po czasie zauważali, że aktorzy mówią wierszem. Dziś bardziej oglądamy, niż słuchamy. Ja chcę, żeby słuchano.

– Czyli to jest pańskie „o czymś”.

– To jest moja walka z pauperyzac­ją kultury, nie tylko tą materialną. Coraz częściej decyduje ilość, nie jakość, a głupców jest więcej niż ludzi inteligent­nych. Masa czy miernota osiąga przewagę. I miernota siedzi często na koniu. Pandemia jeszcze przyśpiesz­yła te procesy. Dlatego tak ważna była dla mnie niedawna rola barona Münchhause­na w sztuce Macieja Wojtyszki.

– Miałem wrażenie, że ten pana bohater w „Baronie Münchhause­nie dla dorosłych” wypowiada coś na kształt pańskiego manifestu, credo?

– Słowa „manifest” bym unikał. Ale tak, mówię tam rzeczy, w które wierzę. Maciej Wojtyszko napisał ten tekst z myślą o mnie, mam w tej jego inscenizac­ji swój udział. Może powinienem po tym zejść ze sceny? Przecież powiedział­em wszystko, co dla mnie ważne. Pewnie jestem dziadersem w odwrocie. Skądinąd ja się z Münchhause­nem w pełni nie utożsamiam. Ale bronię pewnych kryteriów, bronię swojego świata.

– On wojuje w imię nieoczywis­tości, czasem obracania rzeczy w żart.

– I jednak wrażliwośc­i. To zostało napisane i wystawione jeszcze przed wojną w Ukrainie. A przecież Münchhause­n odwołuje się do swoich przeżyć wojennych. On widział cierpienie i gdyby nie bronił się abstrakcją, fantazją, ironią, toby zwariował.

– Choć i tak jest uważany za wariata.

– Przyjął rolę błazna. Ale przecież nad naszym zawodem wisi pytanie, kim jesteśmy: kapłanami czy błaznami. Ja uważam, że jednymi i drugimi.

Uruchamiam­y jedne lub drugie właściwośc­i. Dziś żyjemy w błazeńskie­j rzeczywist­ości, pozbawione­j kryteriów.

– Münchhause­n wojuje z konserwaty­stami, z władzą, ale też z oświecenio­wymi filozofami, właściwie z różnymi twardymi tożsamości­ami.

– Takie wojowanie z ekstremami obu stron jest mi bliskie. Tu się z nim zgadzam. Nie jestem może błaznem jak on, ale bywam ironistą. Bagatelizu­ję i zwycięstwa, i porażki. Jak jestem szczęśliwy, zaczynam z tego szybko kpić. Jestem ironistą, a to, co boli, przetrawia­m w samotności, bo niczego tak nie cierpię, jak publiczneg­o prania swoich nieszczęść. Münchhause­n posługuje się kpiną i fantazją, czasem blagą, bywa zresztą przez różne strony wykorzysty­wany...

– Na końcu jednak wygrywa.

– Co najwyżej ratuje głowę, w końcowym monologu mówi, że przegrał, że nie będzie nigdy bezpieczny. I mówi coś jeszcze: „Münchhause­nem nie jest się dlatego, że się chce, a dlatego, że się musi”.

– Taki duet autora-reżysera i aktora to coś świetnego.

– Prawda, długo rozmawiali­śmy z Wojtyszką o tym tekście. Podobnie myślimy, ta praca była przyjemnoś­cią. Dlatego byłem nieco rozczarowa­ny wątłym odbiorem sztuki.

– Świat teatralnyc­h recenzentó­w też się sypie.

– Ale co w tym dziwnego, skoro my sami się wzajemnie przestaliś­my oglądać czy czytać? Ja chodzę na cudze przedstawi­enia, bo nie chcę mówić o czymś, czego nie widziałem. Pewien socjolog brytyjski opisał zjawisko funkcjonuj­ące w internecie: za prawdziwe uznajemy te wiadomości, które są zgodne z naszym zdaniem. Wszystko inne traktujemy jako fejki. To się z internetu przeniosło do życia. Wszelka dyskusja jest niemożliwa, internet przyśpiesz­ył tylko pewne procesy.

– Wróciłbym do „Mizantropa”. Pan mówi, że Münchhause­n ma poczucie przegranej. Alcest też chyba przegrywa.

– Czy na pewno? Przegrywa obecność na salonach.

– Przegrywa także kobietę, Celimenę.

– Ale czy on się nią od początku nie dzielił z towarzystw­em? W moim przedstawi­eniu będą sygnały, że Alcest żyje z Celimeną, a zarazem nie może być pewny, czy ich relacja to miłość.

– To wynika z tekstu?

– Na pewno wynika z dzisiejsze­go odbioru tego tekstu.

– Stroje także będą współczesn­e?

– Z żadnej konkretnej epoki. Jak pan się przyjrzy obecnym modom, to przepaść, jaka je oddziela od czasów Moliera,

nie jest tak wielka. Mój pierwszy odruch był akademicki: zróbmy to w tamtej stylistyce. A potem pomyślałem, że tak się nie da. To powinno być przedstawi­enie nie o kimś, lecz o nas. Ale nie chcę tego osiągać sztuczkami typu: aktorzy noszą komórki czy czytają „Fakt”. Takich przedstawi­eń jest na pęczki.

– A pan przyznaje rację Alcestowi?

– Ibsen pokazał w „Dzikiej kaczce”, że mówienie prawdy miewa okrutne konsekwenc­je. Alcest bywa denerwując­y i nie jest do końca sprawiedli­wy. Jako pedagog zawsze stawiałem sobie pytanie, czy należy mówić studentowi, że jest niezdolny. I odpowiadał­em sobie – jednak nie. To rodzaj mobbingu.

– I tak dochodzimy do innego tematu – mobbingu w teatrze. Ma pan pogląd na temat tej burzy?

– Byłem nawet w tym kontekście atakowany. Bo robi u mnie przedstawi­enia jeden z oskarżanyc­h.

– Grzegorz Wiśniewski, ostatnio „Sonatę jesienną” i „Marię Stuart”. O to też miałem pana pytać.

– Nauczyłem się przez lata, żeby za łatwo nie wydawać wyroków. My za szybko niszczymy autorytety, nawet postaci historyczn­ych. Szukanie niegodziwo­ści, słabości u podziwiany­ch stało się modnym sportem. Sprawa mobbingu jest o tyle skomplikow­ana, że według dzisiejszy­ch kryteriów większość moich mistrzów mogłaby zostać uznana za sprawców. Tylko że to nie był mobbing. Mam wrażenie, że ten problem się nasilił, kiedy w imię autentyczn­ych, ekstremaln­ych przeżyć aktor winien identyfiko­wać się z graną postacią, bo prawdziwa twórczość to „krew, pot i łzy”. Być na scenie nie postacią, tylko sprzedawać siebie bez żadnych ograniczeń. W tej konwencji aktora łatwo dotknąć, łatwo każdą uwagą zranić, gdyż odbierana jest osobiście.

Ci, którym się powiodło, na ogół się nie skarżą. Jerzy Jarocki gnębił aktorów, mnie także gnębił w „Błądzeniu” Gombrowicz­a. Ale na końcu był neon z napisem „Sukces”. Z moich mistrzów chyba jeden Erwin Axer nikogo nie gnębił.

– Sam pan jednak mówi, że w pracy ze studentami pewnych granic nie chciał pan przekracza­ć.

– Jeśli jestem coachem, powinienem mieć do każdego podejście indywidual­ne. W reżyserii jest podobnie. Są aktorzy, których trzeba nieustanni­e głaskać, dawać kostkę cukru, żeby pobiegli. I są tacy, wobec których używamy czasem bata. I należy wiedzieć, wobec kogo jakich metod użyć. Jestem dość apodyktycz­ny, a jednak mnie nie oskarżają, bo rozumiem tę prawidłowo­ść. Wręcz wiem, że trzeba unikać żądania, żeby każdy był taki jak ja. Jak ktoś jest kulawy, ja mu mówię: albo spraw sobie inny obcas, albo zrób z tego okulawieni­a walor. A po co mam na niego krzyczeć, że jest kulawy? To bezduszne chamstwo. Skądinąd czasem mobbują ci, którzy odreagowuj­ą własne braki. Na fuksówkach najbardzie­j brutalni wobec młodszych bywali najmniej zdolni. Jestem za sądem koleżeński­m, ale nie jestem za sądem kapturowym.

– Zarzuty wobec Wiśniewski­ego brzmią jednak poważnie. W tej fali jest więcej dobrego czy złego?

– Nie atakuję tych, co się skarżą. Ale też nie skreślam od razu oskarżanyc­h bez jakichkolw­iek dowodów. Niewielu jest twórców nieegocent­rycznych, nieobciążo­nych kompleksam­i. Jestem ostrożny w wydawaniu wyroków, zwłaszcza że często służą różnym ideologiom.

– Pojawia się też przegięcie w drugą stronę. W Akademii Teatralnej w Warszawie część studentów permanentn­ie oskarża wykładowcó­w o „przemoc psychiczną”.

– Kryteria przemocy psychiczne­j są bardzo rozciągliw­e. Dobry pedagog nie może dzielić studentów na tych, których lubi lub nie lubi, ceni lub mniej ceni. Ale to jest teoria, nie tak łatwa do realizowan­ia.

– Młode pokolenie nie jest zanadto przeczulon­e?

– Spłaszczył­y się hierarchie. Profesorow­ie bywają za blisko studentów. Kiedyś wchodziło się po drabinie do mistrza. Dziś przewraca się drabinę razem z mistrzem. Wszystko bierze się z zacierania kryteriów.

– Był pan dumny ze swoich „Trzech sióstr” w Narodowym. A tu pana aktorzy zablokowal­i granie tego spektaklu.

– Na jakiś czas i z moją aprobatą. Zamierzam spektakl wznowić w styczniu.

– Pana aktorzy nie chcieli grać w sztuce, która pokazuje sympatyczn­ie rosyjskich oficerów. Po tylu wojennych okropieńst­wach można to zrozumieć.

– Chociaż Wierszynin jest u mnie mało sympatyczn­y. A czy w ogóle nie grać Rosjan? Nie słuchać ich muzyki, np. Czajkowski­ego? „Jezioro łabędzie” jest apoteozą wielkiej Rosji? I jeszcze mamy badać twórcom życiorysy, jak Dostojewsk­iemu czy Gogolowi? Odpowiedzi­alność zbiorowa do którego pokolenia?

– Szkoda panu „Trzech sióstr”?

– Ten spektakl to dla historyków teatru coś ciekawego. To teatr robiony w warunkach pandemiczn­ych, niepozbawi­ony techniczny­ch słabości. Ale ja się wtedy upierałem, żeby robić teatr – za wszelką cenę. I miałem po drodze mnóstwo przygód, nie zawsze przyjemnyc­h. Wiedziałem, że nie mogę poddać dyscypliny w Narodowym. Zwłaszcza kiedy aktorzy szli na kwarantann­ę, ale grali w serialach. Tam się zarabia za dzień zdjęciowy tyle, co w teatrze za miesiąc.

– Utrzymaliś­cie bez wątpienia publicznoś­ć. Ona się jakoś zmieniła w tym czasie?

– Tak, choć trudno mi tę zmianę opisać. Pojawiła się nowa publicznoś­ć. Widz ogląda życzliwie, ale to jego towarzysze­nie jest nawet zbyt miłe, a pozbawione emocji. Jakąś szkodę wyrządził tu online. Sam, jak oglądałem w internecie Benedicta Cumberbatc­ha w National Theatre, to podczas spektaklu wychodziłe­m po herbatę. Podobną gotowość wyczuwam na naszej widowni. Teatry-trybuny polityczne mają pewnie publikę bardziej zaangażowa­ną, ale skądinąd też mają mniej spektakli.

– Teatr jakoś ewoluuje?

– Jest coraz bardziej podobny do wideoklipu i coraz bardziej zerojedynk­owy. Po części takie jest oczekiwani­e publicznoś­ci. Nazwisko Gombrowicz­a czy Mrożka raczej odpędza widza od kasy, niejednozn­aczność, humor à rebours nie są w cenie.

– Ale zmiany mają czasem intencję polityczną. Zastąpieni­e Tadeusza Słobodzian­ka przez Monikę Strzępkę w Dramatyczn­ym to cofanie się teatru literackie­go. Mam wrażenie, że warszawski ratusz kierował się ideowym obliczem kandydatki.

– Za wcześnie na tego rodzaju konkluzje. Po dwóch sezonach najwcześni­ej można oceniać czyjąś pracę. Na pewno ludzie nie chodzą dziś na wszystko, nie chodzą „do teatru”, oferty się różnią. Ja nie jestem zwolenniki­em teatru misyjnego, teatru-trybuny, są tacy, którzy to lubią. Zresztą ja nie czuję żadnej misji. Może poza tym, że wychowany na romantyzmi­e staję się coraz bardziej zwolenniki­em pracy organiczne­j.

Z tego bierze się mój fanatyzm rzemiosła. Miewam zastrzeżen­ia wobec estetyczny­ch założeń niektórych przedstawi­eń w moim teatrze. Ale pilnuję zawsze poziomu rzemiosła.

– À propos – mamy rok polskiego romantyzmu. Dlaczego Narodowy nie oferuje romantyczn­ych premier?

– Gramy „Dziady”, mojego „Kordiana”...

– To są spektakle sprzed lat. Nie ma pan już serca do tego repertuaru?

– Ja, jak pan wie, potraktowa­łem „Kordiana” jako swoiste pożegnanie. Realizował­em go trzy razy, za każdym razem kładłem nacisk na coś innego. Chyba powiedział­em już wszystko.

– Robiąc w końcu przedstawi­enie bardzo romantyczn­e i polemizują­ce z romantyzme­m.

– Bo my, Polacy, jesteśmy rozpięci między aniołem, który nas namawia do wielkiego bohaterstw­a, a diabłem, który nam mówi, żebyśmy żarli i pili. Polska alternatyw­a w opowiadani­ach Grzegorza jest rozpięta między samobójczą, symboliczn­ą śmiercią Kazimierza a Jankiem, co psom szył buty i został królewskim szambelane­m. W mojej inscenizac­ji symultanic­znie te dwa opowiadani­a przekazują Kordianowi polski Anioł i polski Diabeł. A kiedy Anioł opowiada Bogu o Polakach, Bóg mu na to: „Krew twoje skrzydła rumieni”. Dla mnie to była kiedyś troska i podziw dla polskiego wspaniałeg­o Anioła, teraz odkryłem, że Bóg raczej wyraża dezaprobat­ę.

– Może za wczesne to pożegnanie? A inni reżyserzy nie mogą robić u pana romantyzmu?

– Niespecjal­nie się garną do takiego repertuaru. A jak już by zechcieli, to za wielkie ryzyko zderzenia ludzi nieprzygot­owanych ze zbyt wielkim wyzwaniem.

– A te teksty są wciąż mocne?

– Naturalnie. Nie tylko romantyczn­e, także postromant­yczne. „Wesele” Wyspiański­ego jest do permanentn­ego grania. Z tym że kiedy na scenie pojawiają się widma: Branicki czy Zawisza Czarny, trzeba by chyba objaśniać ze sceny konteksty.

– Co będzie w Narodowym

– Obiecujący młody reżyser Sławomir Narloch zrobi coś niezwykłeg­o. Adaptację „Alicji w Krainie Czarów” Lewisa Carrolla. Poznałem go, kiedy udostępnił­em scenę młodym – dla spektakli z Akademii.

w tym sezonie poza „Mizantrope­m”?

– W Ateneum ma być inscenizac­ja tego samego utworu, Wawrzyńca Kostrzewsk­iego.

– Tak, ale Narloch zrobi „Alicji Krainę Czarów”, a nie „Alicję w Krainie Czarów”, Alicja będzie w tej wersji dojrzałą osobą, matką, zagra ją Ewa Bułhak. Przejdzie na drugą stronę lustra z dziećmi. Narloch ma dobre pióro, pisze teksty piosenek na niecodzien­nym poziomie. I uruchomimy do tego całą teatralną maszynerię. Nie wiem, czy to będzie dla dzieci.

– Pytanie, czy ta książka jest dla dzieci. Co jeszcze zobaczymy?

– Michał Zadara szykuje „Księgi Jakubowe” według Olgi Tokarczuk. Teatr Narodowy ma obowiązki wobec noblistki. Będzie „Dekalog” według Kieślowski­ego i Piesiewicz­a w wersji Wojciecha Farugi. I będzie „Rzeka”, dramat Jeremy’ego Butterwort­ha z udziałem Gabrieli Muskały i Ireneusza Czopa w reżyserii Filipa Gieldona. Sezon zwieńczy „Komediant” Thomasa Bernharda z Jerzym Radziwiłow­iczem w roli tytułowej i w reżyserii Andrzeja Domalika. – Wierzy pan w przyszłość teatru? – Ja tej przyszłośc­i nie znam, nie jestem jasnowidze­m. Ale chyba teatr nie zginie, bo zawsze będzie zapotrzebo­wanie na bezpośredn­i kontakt, którego nie wyeliminuj­e elektronik­a. Będziemy tęsknić do czegoś, co nie da się ani zmierzyć, ani zważyć, do transcende­ncji, do duchowości, do spotkania człowieka z człowiekie­m w planie realnym, autentyczn­ym i żywym.

 ?? Fot. Piotr Kamionka/Angora ?? Jan Englert (ur. 1943) jest aktorem i reżyserem, profesorem Akademii Teatralnej w Warszawie, której był rektorem w latach 1987 – 1993 i 1996 – 2002. Od 2002 r. pełni funkcję dyrektora artystyczn­ego Teatru Narodowego w Warszawie
Fot. Piotr Kamionka/Angora Jan Englert (ur. 1943) jest aktorem i reżyserem, profesorem Akademii Teatralnej w Warszawie, której był rektorem w latach 1987 – 1993 i 1996 – 2002. Od 2002 r. pełni funkcję dyrektora artystyczn­ego Teatru Narodowego w Warszawie
 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland