Ja się śmierci nie boję!
23 września odszedł Franciszek Pieczka, jeden z najwybitniejszych polskich artystów. Zanim został aktorem, był górnikiem i kościelnym organistą Jańcio Wodnik, stary Kiemlicz, Piotr Apostoł, Stach Japycz czy wreszcie Gustlik – za te role pokochała go publi
Ja się śmierci nie boję. Ja swoje przeżyłem. Już nie mam jakichś aspiracji – ani życiowych, ani osobistych, ani zawodowych. Tylko proszę Boga, żeby odejść w miarę spokojnie, bez boleści – wyznał w jednym z ostatnich wywiadów. W rozmowie z Katarzyną Stoparczyk powiedział, że chciałby się po śmierci spotkać z żoną. – Tam na górze. Może już przygotowała dla mnie przyjęcie? To by było fantastyczne. Wychowaliśmy dwójkę dzieci, Ilonę i Piotra. Przeżyliśmy razem 50 lat! Umarła nagle, akurat w roku naszego jubileuszu. I jak to w życiu bywa, człowiek chciałby jeszcze tyle tej drugiej osobie powiedzieć, wyjaśnić, cofnąć czas jak w „Jańciu”, ale już nie można... Jeżeli nasza egzystencja jest tylko fanaberią chemii i fizyki, to życie jest bez sensu. Jestem człowiekiem słabym. Chcę mieć jakieś oparcie i nadzieję, że gdzieś tam jednak się spotkamy. Aktor swoją żonę poznał w akademiku, gdy majstrowała przy elektrycznej skrzynce z korkami. Zaproponował jej pomoc, którą ona... odrzuciła. Mimo to zostali parą.
Urodził się 18 stycznia 1928 roku w Godowie na Górnym Śląsku. Dyplom Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie uzyskał w 1954 roku. Pierwsze kroki jako aktor stawiał na scenach teatrów, m.in. Teatru Dolnośląskiego w Jeleniej Górze i Teatru Ludowego w Nowej Hucie. Jednocześnie debiutował w filmie. W 1954 roku zagrał w „Pokoleniu” Andrzeja Wajdy, w 1960 roku w „Matce Joannie od Aniołów” Jerzego Kawalerowicza, a w 1964 roku w „Rękopisie znalezionym w Saragossie” Wojciecha Jerzego Hasa.
Już jako młody chłopak interesował się aktorstwem. Dziesięcioletni Pieczka wymknął się któregoś dnia z domu do kina. – Ojciec nie chciał, żebym do kina chodził, mówił, że to świństwo, deprawacja i bezbożność. Gdy w 1938 roku Polacy wkroczyli na Zaolzie, pomaszerowałem z Godowa do czeskich Petrovic, żeby zobaczyć „Znachora”. Kazimierz Junosza-Stępowski był w tej roli nieprawdopodobny! Ze starszymi kolegami zasuwaliśmy do kina z kilkanaście kilometrów na piechotę. Wróciłem do domu, a ojciec już czekał na mnie z pasem. Lał mnie pasem po gołym tyłku i krzyczał: – Jo ci dom znachora! Jo ci dom znachora! Później chodziłem też oglądać filmy w Wodzisławiu. I tata dalej był nieprzejednany: – Pierona, żeby tam bomba jaka rypła, żeby to bezbożnictwo rozwaliła! – mówił. No i przyszły naloty na Wodzisław. Kamienice rozwalone, nawet na kościół spadła bomba, a kino zostało nieruszone. Odpowiadałem ojcu: – Patrz, jaka to niesprawiedliwość ze strony kogoś, kto tym wszystkim kieruje.
Gdy chodził do lokalnej szkoły, a było to przed wojną, często bywał w kościele. – Ja urodziłem się nawet niedaleko kościoła. Mój ojciec przez całe lata był kościelnym. Ja sam przez pewien czas grywałem na organach. Całe moje dzieciństwo związane było z domem, w którym się urodziłem. Było nas sześcioro rodzeństwa. Ja jako najmłodszy najmniej pracowałem fizycznie, ale jak trzeba było, też kosiłem zboże kosą. W końcu trzeba było obrabiać pole. To była albo spółdzielnia, albo jeszcze majątek hrabiego, już teraz dobrze nie pamiętam. Był też górnikiem. – Ojciec sam pracował pod ziemią, tak jak jego ojciec. Dlatego chciał mnie wychować na górnika. Polecał mi tę robotę: – Patrz, synek, na głowa ci nie kapie, dyszcz nie lyje. Ja się jednak do górnictwa nie nadawałem. Zjeżdżałem raz na dół, ale nie kopałem węgla, tylko przekopy w kamieniu się biło. Wierciliśmy, strzelaliśmy, a jak gruz spadł, to sercówami ładowaliśmy na wózki. Ciężka fizyczna harówa. O tym, że nie nadaję się do górnictwa, ostatecznie przekonałem się w dniu, w którym rębacz w ostatniej chwili wyciągnął mnie spod walącej się ściany. Płacono nam od metra przekopu, więc nie było czasu na rozmyślanie. W pewnym momencie poślizgnąłem się i upadłem na stalową płytę, na którą leciał odstrzelony kamień. Gdyby przodowy mnie nie zauważył, zginąłbym na miejscu.
Zanim zdecydował się na szkołę teatralną, wybrał studia na Politechnice Śląskiej. Spędził tam jedynie kilka tygodni. – Zostawiłem kolegom indeks w akademiku i mówię: A ja idę zdawać do szkoły teatralnej. Bo ja, ucząc się jeszcze w szkole średniej w Katowicach, w tak zwanym Uniwersyteckim Studium Przygotowawczym, byłem w zespole rapsodycznym przy Wojewódzkim Domu Kultury i tam nasiąknąłem teatrem. Wybrał Szkołę Teatralną w Warszawie. Musiał zdać egzamin, a już zaczął się rok akademicki. – Zdawałem go w prywatnym mieszkaniu Aleksandra Zelwerowicza, który wówczas był dziekanem wydziału aktorskiego i miał niepisane prawo przyjęcia dodatkowo jednego studenta. Dostałem się! Kiedy powiedziałem o tym w domu, posypały się na mnie wszystkie śląskie pierony. Bo inżynier to porządny zawód, a aktor – w pojęciu mego ojca – będzie chodził głodny. Powtarzał, że aktorzy to są tacy hunger künstler, bo po niemiecku mówił. Hunger künstler to jest artysta głodu. On to kojarzył z rybałtami, co to chodzą, krążą po świecie i przymierają głodem.
Zagrał w ponad stu filmach. Jednak największą popularność przyniosła mu rola Gustlika Jelenia w serialu „Czterej pancerni i pies”. Odtwórcy głównych ról byli popularni niczym gwiazdy rocka. I wtedy też ojciec wybaczył synowi, że wybrał aktorstwo, a nie porządną pracę. – Kiedy kręciliśmy „Czterech pancernych”, wszystkim się wydawało, że Gustlik to straszny siłacz. Kiedyś siedzę sobie w kawiarni, a tu podchodzi do mnie chłopaczek, podaje mi paczuszkę z kokardką. Rozpakowuję, patrzę, w środku jest taki długi gwóźdź, tzw. krokwiak. – Panie Gustlik, niech mi pan zrobi z tego obrączkę – słyszę. Znalazłem się w opałach, ale szybko wpadłem na pewien koncept. – Wiesz co, ja jestem jeszcze przed śniadaniem. Dopiero jak zjem trzy talerze zupy mlecznej, zrobię tę obrączkę – mówię. Kiedy usłyszał o zupie, skrzywił się i odszedł.
Jeszcze rok temu deklarował, że ma apetyt na nowe role. Mówił, że jak się zaszczepi przeciwko COVID-19, to jest gotów wrócić do teatru. Niestety, tak się nie stało. – W teatrze już nigdy nie zagram, nie planuję żadnych występów, bo nie mam już siły. Mam już 94 lata. Czas odpocząć. Jest wiele takich ról, których nie zagrałem, a może chciałem. Na przykład postać Papkina w „Zemście”. Według Wieśka Gołasa to właśnie w papkinadzie zawiera się istota sztuki aktorskiej. Zabrakło mi też może roli w szekspirowskim „Królu Learze”...
Na podst.: