Czy ktoś wygra i po co?
Polska przypomina stadion, na którym nikt nie wierzy w zwycięstwo. To znaczy nie wierzy w nie ani jedna grająca na nim drużyna, jak również kibice żadnej z nich, co nie przeszkadza im ciągle finansować rozgrywek, bo dawno temu zapłacili abonament.
W propisowskich Sieciach można przeczytać o braku wiary w zwycięstwo w naszym obozie. W obozowisku tym panuje podobno zniechęcenie: Rozmaite kryzysy z ostatnich tygodni odcisnęły swoje piętno, szczególnie wśród osób z krótszym stażem politycznym, słabszych psychicznie. Mocno psychiczni na ogół są najbardziej niewzruszonym elementem każdej partii, ale okazuje się, że tylko starsi.
Tak więc – uważają tam – wygrana PiS-u może jeszcze nastąpić, ale wywoła zdziwienie zwycięzców.
Kibicująca zupełnie innym drużynom Polityka też widzi znieczulenie, ale na PiS. PiS fauluje już tak zupełnie jawnie i stale, że widownia przestała nawet gwizdać. Skopani przeciwnicy nie oddają, choć zdaniem wielu komentatorów powinni. Sędziów kopią i jedni, i drudzy (ale każdy innych).
Choć Polityka uważa, że opozycja niby ma niezły czas, problemem pozostaje to niby. Nawet jeśli wierzą tu w porażkę PiS-u, to już w swoje zwycięstwo nie bardzo. Czy jest możliwe, aby nikt nie zwyciężył? Nie tylko jest możliwe, ale najbardziej prawdopodobne. Co nie znaczy, że nikt nie zostanie pobity.
Na pytanie Polityki, czy PiS może normalnie przegrać wybory i oddać władzę, są dwie różne odpowiedzi: przegrać normalnie może, owszem, ale nienormalnie władzy nie oddać też może.
Część despotów, gdy już obejmie władzę, dokonuje takich manipulacji, które dają im władzę na zawsze – prof. Reykowski w Przeglądzie nie pomaga. – Tak jest z Putinem, tak to wygląda z Orbánem, Erdoğanem, usiłował to zrobić Trump. Ciekawie wygląda sytuacja z monarchią brytyjską, gdzie trzy czwarte wyborców deklaruje, że z własnej woli pragnie być poddanymi, a przynajmniej tak się nazywać.
W żadnym kraju, w którym władzy nie można normalnie odwołać, nikt się jednak z tego nie cieszy; nawet – a może szczególnie – ci, co ją formalnie niby popierają. Jest to już kolejny wariant poparcia na niby.
Prof. Reykowski mówi też coś, co jeszcze bardziej powinno martwić opozycję: Polityka to dbanie o dobro własnej grupy; przy czym grupa to nie tylko partyjni koledzy, lecz także ci, którzy są ich wyborcami. Zastanawiające, że opozycja polska nie ma takiej grupy, a jej rządy zawsze uderzają w tych, którzy ją wybierają, jak choćby pamiętny zamach na dochody twórców, będących jej największymi zwolennikami.
Zresztą opozycja nie dba nawet o partyjnych kolegów, co akurat brzmi lepiej, acz nie dla nich.
Mało, że nikt nie wierzy w swoje zwycięstwo, to nikt nie jest przygotowany ani na swoje zwycięstwo, ani na swoją porażkę. Żadna z drużyn nie wie, co zrobi ze zwycięstwem, ani też nie wie, jak przyjmie porażkę.
Lista kłopotów, jakie każdemu przyniesie zwycięstwo, powoduje, że lepiej by im było przegrać. Za pragnieniem utrzymania władzy przez partię rządzącą stoi już tylko to, aby nie oddać jej opozycji, co dobrze oddaje rozumowanie przeprowadzone w tygodniku Do Rzeczy: Można sobie wyobrazić, że premier Morawiecki, słysząc ton nadziei w obozie Platformy (że zimą będziemy marznąć – przyp. MO), zrobi wszystko, aby węgla wystarczyło dla Polaków. Okazuje się, że węgiel sprowadza więc przeciwko Platformie, co nieoczekiwanie dowodzi jej zbawienności dla Polski, bo w przypadku jej nieistnienia Morawiecki aż tak nie sprowadzałby węgla dla samego ogrzania kraju.
Zwycięstwem PiS-u byłaby lekka zima i może ją jeszcze zadekretować, a pamiętny minister desperat pokazowy, co to chciał się wykąpać w zatrutej Odrze ze śniętymi rybami, teraz zostanie morsem i – mocząc się w przerębli – będzie udowadniał, że żadnej zimy nie ma.
Stan państwa, jaki obejmie ewentualnie opozycja – jeśli wygra – raczej sugeruje, że powinna się mocno zastanowić, czy wie, co robi. Wielu komentatorów uważa, że będzie to operacja jak w 1989 roku, kiedy do wymiany było w zasadzie wszystko. Ale wtedy można było chociaż zamknąć pegeery, a teraz tylko wiceministra rolnictwa, nawet jeśli każdego po kolei.
Co tak naprawdę można by zrobić, zupełnie nie jest wiadome nikomu; na razie słychać, że każdy chciałby zostać – nie wiadomo po co – wicepremierem. W PiS-ie wszyscy przebierają nogami (tym bardziej że nikt nie wie, kto nim jest i po co obecnie); po stronie opozycji zgłosił się już Hołownia, a Czarzasty jest gotów to zrobić w każdej konfiguracji. Oto w Polityce ujawniono dość sensacyjny pomysł, że Kaczyński ma propozycję koalicji z Czarzastym jako wicepremierem. Jest gotów zaoferować mu sporo ministerstw (oczywiście bez resortów siłowych i wpływu na służby), a także część mediów publicznych. Coraz bardziej zażyłe osobiste kontakty pomiędzy Włodzimierzem Czarzastym i Ryszardem Terleckim budują bezpośredni kanał negocjacyjny między samym Kaczyńskim i liderem Lewicy. Zamiana Jacka Kurskiego na stanowisku prezesa TVP jest jednym z elementów tego scenariusza. I tego samego dnia sam Czarzasty „na drugą nóżkę” usiłował sobie zapewnić stanowisko w przyszłym rządzie opozycyjnym, ale z gwarancją już teraz.
Mógłby być wicepremierem w każdej konfiguracji, nawet jeśli żadnych wyborów nie wygra, a ponieważ jest to pewne – to szczególnie wtedy.