Mobilni nauczyciele
Krynica Morska to z jednej strony koniec Polski (do granicy jest około 10 km), a z drugiej – miejscowość położona w pobliżu przekopu Mierzei Wiślanej, która ostatnio przykuwa uwagę mediów całego kraju. Do miejscowej Szkoły Podstawowej im. Janusza Korczaka uczęszcza około 100 uczniów, których uczy 18 nauczycieli.
– W naszym powiecie, tak jak w całym kraju, brakuje nauczycieli – mówi dyrektor Alicja Zielińska. – Kiedyś, żeby uczyć w drugiej szkole, trzeba było mieć zgodę swojej macierzystej placówki. Teraz dyrektorzy robią wszystko, żeby załatać kadrowe dziury. W mojej szkole aż 10 naszych nauczycieli (a wkrótce zapewne 11) regularnie dojeżdża do pięciu szkół, bo gdyby tego nie robili, uczniów nie miałby tam kto uczyć. Najdalej od Krynicy położona jest szkoła w Drewnicy – to aż 40 km, w Mikoszewie – 33, Stegnie – 24, Sztutowie – 19 i w Nowym Dworze Gdańskim – 38. Oczywiście za te dojazdy nikt im nie zwraca, bo w Polsce pracownik sam musi płacić za dojazd do pracy. Dlatego nasi nauczyciele dogadują się i jeżdżą jednym samochodem, żeby było taniej, ale nie zawsze jest to możliwe. W naszej szkole także mamy problemy kadrowe. Dlatego do nas przyjeżdża biolog. Od stycznia nie mamy nauczyciela języka niemieckiego. Na szczęście od nowego roku szkolnego jest z nami nauczycielka języka hiszpańskiego, która dojeżdża 40 kilometrów. Dzieci, które jako drugi język wybrały niemiecki, teraz uczą się hiszpańskiego. Nawet nie chcę myśleć, co by się stało, gdyby i jej zabrakło. Nauczyciele zarabiają niewiele, dlatego często słyszę, że w naszym zawodzie zostali sami nieudacznicy, ale to nieprawda. Ci, którzy mieli odejść, już odeszli i zostali ludzie z pasją, którzy lubią ten zawód. Ja kiedyś pracowałam w korporacji i zarabiałam przyzwoite pieniądze. Teraz jako dyrektor nie mam nawet średniej krajowej, ale nie narzekam. Ludzie zazdroszczą nam, że pracujemy w niewielkim wymiarze godzin (pensum nauczycielskie wynosi od 18 do 30 godzin tygodniowo w zależności od przedmiotu – przyp. autora). Jeżeli jednak doliczy się do tego czas poświęcony na sprawdzanie prac domowych, kartkówek, przygotowanie do lekcji i kółka pozalekcyjne, które prowadzą praktycznie wszyscy moi nauczyciele, to wychodzi ponad 50 godzin, a przecież w naszym kraju obowiązuje 40-godzinny dzień pracy. Wbrew obiegowym twierdzeniom nie mamy też dwóch miesięcy wakacji, gdyż w tym czasie musimy przygotować się do nowego roku szkolnego, zaplanować tydzień po tygodniu. Szkoła jest taką instytucją, w której wszystko jest zaplanowane. W tej chwili mogę powiedzieć, co będziemy robić w czerwcu. Tymczasem teraz w oświacie wszystko dzieje się na łapu-capu. W tej chwili brakuje nauczycieli praktycznie ze wszystkich przedmiotów. W sąsiedniej szkole są nawet problemy z edukacją wczesnoszkolną. W 2019 r. większość nauczycieli strajkowała, licząc, że coś zmieni się na lepsze. Minęły trzy lata i już nie mamy złudzeń, iż będzie lepiej. Marzy mi się, żeby szkoły miały więcej autonomii, bo to nauczyciele wiedzą lepiej niż władze, co jest najlepsze dla uczniów, ale na to się nie zanosi.
Mimo że tak źle jeszcze nie było, to w mojej szkole nikt nie politykuje. Nie krytykuje podstawy programowej. Skupiamy się tylko na uczniach. Ale co będzie, gdy naszym nauczycielom zabraknie motywacji?