Kiedy inflacyjna fala odpłynie, zobaczymy, kto pływał bez majtek
Fragmenty rozmowy z dr. MARKIEM ROZKRUTEM, ekonomistą
Będzie bolało?
– – Obawiam się, że tak, i to jeszcze przez wiele lat.
– Dlaczego?
– Moim zdaniem inflacja pozostanie w Polsce powyżej celu NBP – czyli 2,5 proc. – jeszcze co najmniej przez trzy, a raczej cztery lata. I oby nie dłużej. Zejdziemy do celu być może jeszcze w 2025 r., a prawdopodobnie dopiero w 2026 r. Co gorsza, Polska jako jeden z naprawdę niewielu krajów w Europie zostanie z tak wysokim wzrostem cen na długo. Inne państwa już wcześniej się z nim uporają.
– Parafrazując słynne powiedzenie amerykańskiego miliardera i inwestora Warrena Buffetta, chce pan powiedzieć, że dopiero kiedy fala inflacyjna odpłynie, zobaczymy, kto pływał bez majtek?
– To barwne, ale dość trafne stwierdzenie. Dzisiaj często używamy argumentów, że inflacja jest bardzo wysoka także w wielu innych krajach, więc nie jesteśmy wyjątkiem. Dopiero za jakiś czas zobaczymy wyraźniej konsekwencje niewłaściwego policy-mix w Polsce (polityka zarządzania finansami publicznymi przez rząd oraz polityka pieniężna prowadzona przez NBP – przyp. red.).
– To od początku. Co pana najbardziej niepokoi?
– Duże ryzyko utrwalenia się wysokiej inflacji w Polsce i późniejsze koszty jej obniżenia. Na to ryzyko wpływ będzie mieć jednak nie tylko sytuacja wewnętrzna, ale też ta w Europie i na świecie. W najbliższym czasie scenariusze gospodarcze w Europie będą wypadkową dwóch czynników: dostępności oraz cen energii i odpowiedzi rządów na kryzys energetyczny. Dobrym przykładem jest pakiet gwarantowanych cen energii właśnie ogłoszony przez rząd brytyjski: dla gospodarstw domowych na dwa lata, dla firm na sześć miesięcy. Wstępne obliczenia wskazują, że obniży to inflację w 2023 r. aż o 4 – 5 punktów procentowych – to potężna zmiana. Pokazuje to ogromny wpływ decyzji dotyczących regulacji cen energii. Ważne jest jednak, żeby towarzyszyły im bodźce do oszczędzania energii skutkujące np. ograniczeniem przegrzewania domów. I tutaj dochodzimy do kluczowej sprawy.
– Czyli?
– Politycy mówią nam o putinflacji. Zgoda, napaść Rosji na Ukrainę i spowodowany tym kryzys energetyczny są jednymi z kluczowych czynników powodujących wzrost cen u nas w kraju oraz w całej Europie. Choć pamiętajmy, że z silnym wzrostem cen energii i wielu innych surowców mieliśmy do czynienia już wcześniej, w okresie ożywienia popandemicznego i wzrostu popytu przy równoczesnych zaburzeniach po stronie podaży. Bliższe porównanie pokazuje jednak, że w Polsce inflacja jest niemal dwukrotnie wyższa niż w strefie euro, a procentowy wkład cen energii do wzrostu cen w Polsce jest niższy niż na Zachodzie.
– Co to oznacza?
– To, że inflacja w Polsce rozlała się po całej gospodarce. Jest ona najwyższa od ponad 25 lat i napędzana przez większą liczbę czynników niż przeciętnie w Europie, w tym znacznie szybciej rosnące ceny usług w naszym kraju. Towary i usługi, których ceny rosną w tempie dwucyfrowym, stanowią już ponad połowę koszyka konsumpcyjnego w Polsce, podczas gdy w strefie euro jest to niecałe 30 proc. W dużym stopniu odpowiada za to efekt przerzucania rosnących kosztów energii na ceny innych produktów. Nasze analizy pokazują, że wpływ cen energii na inflację jest nieliniowy, to znaczy, że przy niewielkim wzroście cen praktycznie nie widzimy przełożenia na podwyżki innych produktów, ale przy silnym wzroście kosztów energii przedsiębiorcy nie są już w stanie ich zaabsorbować i przerzucają je na swoich klientów. Dlatego też odnotowaliśmy niemal powszechny znaczący wzrost tzw. inflacji bazowej, najczęściej obliczanej jako inflacja po wyłączeniu cen żywności i energii.
– Ale w Polsce inflacja bazowa – ta po wyłączeniu cen energii i żywności – jest wyższa niż na Zachodzie, czyli chce pan powiedzieć, że kiedy ceny energii się ustabilizują, Europa zyska na tym więcej niż my.
– Zmiany inflacji bazowej zazwyczaj są interpretowane jako efekt zmian popytu wewnętrznego, na który może oddziaływać krajowa polityka pieniężna prowadzona przez NBP. Niemniej w obecnej sytuacji, przede wszystkim w strefie euro, jest to w znacznym stopniu odzwierciedlenie wzrostu kosztów działalności przedsiębiorstw, głównie w wyniku wyższych cen energii, które w pewnym momencie coraz silniej były przerzucane na konsumentów. W Polsce przerzucanie tych kosztów na ceny jest szybsze i łatwiejsze niż w strefie euro. Tam wzrost płac pozostaje umiarkowany. A u nas obserwujemy rozgrzany rynek pracy, dwucyfrowy wzrost wynagrodzeń i ekspansywną politykę fiskalną zwiększającą dochód do dyspozycji.
– Jak się to więc przekłada na nasze portfele? Jak dużego uderzenia możemy się spodziewać?
– W przypadku spadku, a przynajmniej ustabilizowania się cen energii, inflacja w strefie euro bardzo szybko obniżyłaby się do poziomu ok. 4 proc., a nawet poniżej. U nas też by spadła, ale pozostałaby na dużo wyższym poziomie. Dziś przewidujemy, że wzrost cen w Polsce w 2023 r. wyniesie ok. 13 proc., choć musimy pamiętać, że ta prognoza jest obarczona olbrzymią niepewnością i jest silnie zależna od cen energii oraz działań osłonowych rządu. W szczególności daleko idące mrożenie cen energii mogłoby sprowadzić inflację w przyszłym roku do poziomu jednocyfrowego. Niemniej inflacja najprawdopodobniej pozostanie w Polsce bardzo wysoka jeszcze przez wiele kwartałów. Warto dodać, że Polska jest wskazywana jako kraj z najwyższą przewidywaną inflacją w UE w 2023 r. także przez Komisję Europejską i wiele innych instytucji. Co więcej, gdyby zdjąć tarczę antyinflacyjną rządu, choć pewnie taka decyzja prawdopodobnie nie zapadnie przed przyszłorocznymi wyborami, to inflacja nad Wisłą wyniosłaby już teraz ok. 20 proc. – ponaddwukrotnie więcej niż w strefie euro.
– Naprawdę sądzi pan, że z wysokimi cenami będziemy borykali się aż kilka lat?
– Przypomnę, że obserwujemy u nas systematyczny wzrost cen od 2019 r. Co więcej, jesteśmy jednym z dwóch krajów UE – drugim są Czechy – w którym inflacja wzrosła także w 2020 r., w czasie wybuchu pandemii. Mamy bardzo napiętą sytuację na rynku pracy oraz ekspansywną politykę fiskalną. Na dodatek tym, co nas wyróżnia na tle innych państw, nie tylko UE, ale także regionu, jest szybki wzrost cen usług, z którym mamy do czynienia od blisko czterech lat. W tym aspekcie wyraźnie odstajemy od reszty. W mojej ocenie fakt ten nie został odpowiednio uwzględniony w polityce pieniężnej NBP jeszcze w 2019 r. (...).
– Czy sytuacja na rynku pracy nie zmieni się jednak pod wpływem spowolnienia? Nie przewiduje pan drastycznego wzrostu bezrobocia?
– Nie tylko w Polsce, ale i w wielu innych krajach pracodawcy dostrzegają rosnące wyzwania związane z pozyskaniem wykwalifikowanych pracowników. W wielu branżach, w których dokonano zwolnień w czasie pandemii, do dzisiaj pracodawcy nie są w stanie odbudować zatrudnienia, w szczególności w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Co więcej, nie oczekujemy długotrwałego kryzysu, co tym bardziej przemawia za utrzymaniem cennych pracowników, nawet jeśli będzie to generować dodatkową presję na koszty i marże przedsiębiorstw. Firmy często będą się zatem decydować na tzw. chomikowanie pracy. Potwierdzają to także moje rozmowy z przedsiębiorcami zarówno w Polsce, jak i w innych krajach. Obecne
spowolnienie czy też krótkotrwała recesja raczej będzie prowadzić do ograniczenia bądź zamrożenia rekrutacji oraz wolniejszego wzrostu płac niż do masowych zwolnień. W efekcie bezrobocie wzrośnie niewiele, w Polsce pewnie o 1 – 2 punkty procentowe. Zwolnienia i bezrobocie nie są zatem dzisiaj naszym największym problemem.
– A co?
– Inflacja, która systematycznie zjada nasze oszczędności oraz siłę nabywczą naszego dochodu. I my w końcu musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, jak chcemy z nią walczyć, a nie przede wszystkim liczyć, że oczekiwany spadek czy też stabilizacja cen energii rozwiąże nasze problemy. Warto też pamiętać, że im wyższa jest inflacja, tym bardziej nierównomiernie wpływa na społeczeństwo. Nie każdemu dochód rozporządzalny, czyli taki, jaki zostaje nam po odjęciu podatków i składek, będzie rósł np. o 20 proc. przy inflacji rzędu 18 proc. Będą grupy społeczne, gdzie ten wzrost wyniesie 2 proc., 5 proc. bądź 10 proc.
– Czyli ci, co będą mieli ten dochód rozporządzalny wyższy – dajmy na to – o 20 proc. przy inflacji ok. 18 proc., wyjdą – w dużym uproszczeniu – o 2 punkty procentowe na plus, a ci ze wzrostem dochodu o 10 proc. będą tak naprawdę 8 proc. na minusie?
– Tak. A to będzie pociągało za sobą wzrost nierówności społecznych – biedniejsi są zawsze najbardziej dotknięci rosnącymi cenami, w szczególności gdy dotyczy to cen energii czy żywności, których udział w wydatkach takich osób jest największy. Tymczasem rząd często udziela wsparcia każdemu, niezależnie od jego sytuacji dochodowej. Wakacje kredytowe otrzymały – wśród innych – także te osoby, które tego zupełnie nie potrzebują i ich sytuacji materialnej mogłaby pozazdrościć duża liczba Polaków. A banki pewnie przez wzrost cen usług finansowych będą chciały sobie te straty nadrobić. I znów tymi podwyżkami zostaną często dotknięte osoby o gorszej sytuacji dochodowej, która nie pozwala im nawet ubiegać się o kredyt.
– A czy wzrost płacy minimalnej nie utrudni walki z inflacją?
– Powinniśmy na to patrzeć w szerszym kontekście, nie tylko poprzez pryzmat samej płacy minimalnej. W szczególności jej blisko 20-procentowy wzrost oznacza, że w warunkach napiętej sytuacji na rynku pracy możemy pokusić się o prognozę również dwucyfrowego wzrostu wynagrodzeń w całej gospodarce w przyszłym roku. A to – wraz z różnymi dodatkami, wakacjami kredytowymi itd. – bardzo wpływa na popyt. Ten z kolei skorelowany jest z cenami. Te pieniądze po prostu muszą gdzieś znaleźć ujście, a dzisiaj to wysoka inflacja jest największym zagrożeniem dla osób o niższych dochodach. I teraz musimy sobie zadać pytanie, czy dwucyfrowy wzrost wynagrodzeń jest spójny z celem inflacyjnym NBP 2,5 proc.
– A nie jest?
– No właśnie. Aby ten cel był spójny, musielibyśmy notować 8 – 10-procentowy wzrost wydajności pracy. A tak nie jest. Dotychczas w Polsce dyskusja koncentruje się na zmianach płac w ujęciu realnym (płace minus inflacja – przyp. red.), tj. że dopóki wynagrodzenia rosną szybciej niż inflacja, to uważa się, że wszystko jest w porządku. I rzeczywiście, w Polsce wzrost płac realnych pozostaje wyższy niż np. w strefie euro czy USA, gdzie już od ubiegłego roku notowany jest ich spadek, a konsumpcja jest podtrzymywana przez wcześniej zakumulowane oszczędności i rosnące zatrudnienie. Niemniej u nas odbywa się to w warunkach znacznie wyższej i silniej rosnącej dynamiki nominalnych płac. To nie może jednak trwać bez końca. Ostatecznie także w Polsce wzrost płac został dogoniony, a w kolejnych miesiącach będzie prawdopodobnie przegoniony przez wzrost cen. Dlatego także nas czeka teraz przejściowy okres spadku wynagrodzeń w ujęciu realnym.
– Ale wciąż będzie ona i tak większa niż gdzieś indziej w Europie.
– Otóż to. Będzie się to wszytko odbywać przy nadal znacznie wyższej nominalnej dynamice płac niż w wielu krajach Europy, co przy napiętej sytuacji na rynku pracy i utrzymującej się ekspansji fiskalnej będzie utrudniać powrót inflacji w Polsce do celu NBP. Dlatego też jestem zdania, że podwyższona inflacja zadomowi się nad Wisłą na znacznie dłużej niż w innych częściach Europy.
– Obawia się pan scenariusza rysowanego przez niektórych ekonomistów, czyli stagflacji – niskiego wzrostu gospodarczego i wysokiej inflacji przez lata?
– Spodziewam się utrzymania wysokiej inflacji, choć stopniowo obniżającej się, ale nie oczekuję długotrwałej stagnacji gospodarczej. W polskiej gospodarce wciąż mamy spore rezerwy. Dodatkowo przed załamaniem konsumpcji będzie nas chronić wspomniana już sytuacja na rynku pracy i brak silnego wzrostu bezrobocia. Niemniej powinniśmy obecną sytuację oceniać w relacji ze scenariuszem alternatywnym, z bardziej odpowiedzialną polityką makroekonomiczną sprzyjającą szybszemu obniżeniu inflacji oraz wzrostowi inwestycji w Polsce, w tym przy wykorzystaniu środków z KPO. Taki scenariusz niewątpliwie pozwoliłby nam osiągnąć szybszy wzrost, przede wszystkim w krótszym i dłuższym okresie, w tym obniżył koszty spóźnionego przeciwdziałania utrwalającej się wysokiej inflacji. Jeśli chodzi o najbliższe perspektywy, w drugiej połowie tego roku spodziewamy się stagnacji gospodarczej w Polsce z ryzykiem niewielkiego spadku PKB. W całym 2022 r. prognozujemy wzrost PKB o ok. 4 proc., a w 2023 r. – poniżej 1 proc., przy czym w krótkim okresie bilans ryzyka pozostaje negatywny dla wzrostu. Wbrew temu, co te liczby sugerują, w rzeczywistości wzrost gospodarczy w Polsce będzie bardziej dynamiczny w roku przyszłym niż obecnym. W szczególności spodziewamy się, że PKB w IV kwartale 2023 r. będzie o ponad 2,5 proc. wyższy niż w ostatnim kwartale roku bieżącego.
– Co więc pana zdaniem powinien zrobić rząd, aby nie dokładać nam jeszcze więcej problemów, które zdławią nasze portfele?
– Przede wszystkim zmniejszyć skalę ekspansji fiskalnej, w tym transferów społecznych, i lepiej celować z pomocą dla najuboższych. Wiem, że to nie jest łatwe i w krótkim okresie wyzwaniem jest połączenie odpowiednich baz danych oraz ich analiza. Ale kiedy wybuchła pandemia? Dwa i pół roku temu. Od tego czasu znajdujemy się pod wpływem kolejnych wstrząsów o charakterze gospodarczym, zdrowotnym, geopolitycznym. Mieliśmy więc sporo czasu, żeby zbudować porządne aparaty analityczne umożliwiające odpowiednio ukierunkowaną pomoc dla gospodarstw domowych najbardziej jej potrzebujących. Jeśli chodzi o ceny energii, z jednej strony dopuszczenie do ich wzrostu, przy równoczesnym wsparciu osób znajdujących się w najtrudniejszej sytuacji, powinno sprzyjać zwiększonej skłonności do jej oszczędzania. Z drugiej strony, w sytuacji tak drastycznego wzrostu cen energii ich tymczasowe zamrożenie czy też znaczące ograniczenie, także dla przedsiębiorstw, jest uzasadnione, choć trzeba poznać szczegóły tego typu rozwiązań, aby je w pełni ocenić. W szczególności powinny one zawierać w sobie bodziec motywujący do oszczędzania energii. Oczywiście wszyscy liczymy na spadek cen energii, przede wszystkim gazu, co powinno przełożyć się także na spadki cen węgla. To niewątpliwie obniżyłoby inflację, ale wciąż w stopniu niewystarczającym w świetle wcześniej wspomnianych czynników krajowych napędzających wzrost cen. A to z kolei będzie mieć konsekwencje także dla polityki pieniężnej.
– Jakie?
– Moim zdaniem scenariusz podwyższonej inflacji przez dłuższy czas będzie oddziaływał też na Radę Polityki Pieniężnej i ci, co liczą, że stopy procentowe w Polsce szybką spadną, mogą się mylić. Nawet jeśli w przyszłym roku tempo wzrostu cen obniży się do mniej niż 10 proc. albo jeszcze bardziej, bo np. pozamrażamy większość cen regulowanych, to w 2024 rok i tak wejdziemy z zapasem 3 – 4 punktów procentowych podwyższonej inflacji zaszytej w tarczy antyinflacyjnej, a sytuacja na rynku pracy pozostanie napięta (...).
Tytuł oryginalny: „Polaków czeka przykra niespodzianka. «Ten ból będzie trwał wiele lat»”