Powietrze nad Barlinkiem
Zanim pani Lucyna otworzy rano okno, włącza komputer. Konkretnie stronę na znanym internetowym portalu, gdzie tacy jak ona mieszkańcy osiedla Górny Taras codziennie od świtu piszą, czy powietrze jest bezpieczne.
„Uwaga, znowu trują! Od 6 rano”; „Dziś nie wychodź, smród jak zwykle”. Pani Lucyna okna więc nie otwiera, ale przenikliwa woń palonej gumy i tak sączy się do jej bloku, a potem do mieszkania przez kratki wentylacyjne i szpary w drzwiach. – Jakiś czas temu cztery razy w roku miałam zapalenie oskrzeli. Rok później stwierdzono przewlekłą obturacyjną chorobę płuc – opowiada emerytka. – Patrzę przez zamknięte okno na dzieci ćwiczące na boisku przy osiedlowej szkole i myślę, ile z nich dożyje mojego wieku.
Formy pod wiatą
Odlewnię w Barlinku zbudowano na początku XX w. w przedziwnym miejscu – pięknym lesie na obrzeżach miasta. Dziś wywołałoby to protesty ekologów, ale wówczas chodziło o to, by wydobywające się przy odlewaniu żeliwa gazy jak najmniej szkodziły ludziom. Lata jednak mijały, Barlinek rósł, a na przewyższeniu obok lasu powstało osiedle bloków Górny Taras. Dziś mieszka tam ok. 5 tys. lokatorów. Parę lat temu, wraz ze zmianą właściciela odlewni i stosowanej w zakładzie technologii, zmieniło się – zdaniem mieszkańców – wszystko.
W 2008 r. o czwartej nad ranem pan Mirosław wracał z żoną z wesela: „Zauważyliśmy nad lasem obłok dymu. Według nas wydobywał się z miejsca, gdzie jest odlewnia. Po kilkunastu minutach dotarł do nas. Ogarnęło nas przerażenie, bo smród był nie do opisania. Drapało w gardle, oczy okropnie łzawiły. Żona, która choruje na astmę, zaczęła się dusić. W pewnym momencie nie mieliśmy czym oddychać” – oto fragment relacji, która trafiła do lokalnych mediów. Były też inne, ale po założeniu przez zakład odpowiednich filtrów sprawa na kilka lat nieco przycichła. Do czasu zwiększenia przez odlewnię produkcji...
Sylwester Wroński, wychowawca w miejscowym ośrodku szkolno-wychowawczym, nie boi się byle czego, ale z mieszkania na Górnym Tarasie po prostu uciekł: – Mieliśmy narożne, od strony odlewni. Cztery lata temu smród palonej gumy lub plastiku stał się nie do zniesienia. Bałem się o żonę i dziecko. Zacząłem budować dom poza Barlinkiem, a do tego czasu wyprowadziliśmy się do centrum miasta. To był ostatni moment, bo teraz jest ze dwa razy gorzej. Ośrodek, w którym pracuję, jest blisko odlewni. Dzieciaki zamykają okna, ale smród i tak przenika.
Przerażeni mieszkańcy zaczęli działać. Inżynier Mariusz Mikołajczyk (mieszka z żoną nauczycielką na Górnym Tarasie od ponad 30 lat) zna się nieco na odlewnictwie i po analizie publikacji reklamowej odlewni dotyczącej stosowanej w niej technologii nie ma wątpliwości, skąd bierze się smród. Na filmiku gorące żeliwo spływa do specjalnych skrzynek z wcześniej ubitym czarnym proszkiem. – To piasek z dodatkiem tzw. żywic furanowych. Dzięki nim można ukształtować konkretne formy odlewów – tłumaczy. – Gorące żeliwo spływa do form, które potem – uwaga, bo tego już na filmie nie dali – wyjeżdżają z hali i stygną pod zwykłą wiatą. Właśnie wtedy następuje spalanie furanowych żywic i uwalnia się cała masa groźnych substancji. Oni rocznie mogą przetapiać 1300 ton, czyli 4 tony dziennie!
Rak w powietrzu?
O szkodliwości procesu spalania furanowych żywic informacji jest mnóstwo – z tego powodu na Zachodzie odchodzi się od odlewania żeliwa na bazie tej technologii. – Jednak pozwolenie wydane przez zachodniopomorski Urząd Marszałkowski dopuszcza stygnięcie żeliwa w tutejszej odlewni praktycznie pod gołym niebem... – mówi Bernarda Lewandowska, radna Barlinka i szefowa gminnej komisji ds. oddziaływania zakładów pracy na środowisko. – Nasza walka sprowadza się tak naprawdę do zmiany tego dokumentu. Potrzebny jest jednak twardy dowód i po to właśnie mieszkańcy, gdy tylko pojawi się charakterystyczny zapach, alarmują grupę interwencyjną Wojewódzkiej Inspekcji Ochrony Środowiska. Takich telefonów było co najmniej kilkaset.
W końcu Wojewódzka Inspekcja Ochrony Środowiska w Szczecinie kupiła specjalne urządzenie – analizator gazów GT5000 Terra – i jedna ekipa z inspektorem przyjechała z nim do Barlinka. 28 czerwca ubiegłego roku wykonano szczegółowe badania powietrza w dwóch miejscach – tuż koło zakładu i w pobliskiej miejscowości Żydowo. Wyniki zmroziły inspektorów i mieszkańców. Średnie stężenie rakotwórczego benzenu w śmierdzącym powietrzu przekraczało dopuszczalne normy ponad tysiąc razy, ksylenu – również, formaldehydu – kilkadziesiąt razy. A to tylko kilka przykładów. – W sumie przekroczenia dotyczyły kilkudziesięciu groźnych substancji – mówi radna Lewandowska. – Byliśmy przerażeni, ale też przekonani, że ktoś w końcu zrobi z tym porządek.
Zaskoczenie nastąpiło niedługo później. Gdy mieszkańcy zaczęli powoływać się w pismach na badania, WIOŚ... zakwestionowała wyniki własnej kontroli.
Bernarda Lewandowska: – Najpierw twierdzili, że urządzenie nie miało odpowiedniej homologacji. Kiedy wykazaliśmy, że żadna homologacja nie jest potrzebna, zaczęli mówić o tym, że te gazy to być może nie z odlewni, ale z innych zakładów albo z pól od nawozów. Śmialiśmy się z tych nawozów, bo była akurat zima. Najbardziej wstrząsające jest jednak to, że mimo kolejnych setek skarg już nigdy nie przyjechali do Barlinka.
Do badań nie ma wskazań
Karolinie Kłobus z Wojewódzkiej Inspekcji Ochrony Środowiska w Szczecinie pokazałem wyniki badań z zeszłego roku. – Urządzenie nie działało prawidłowo – urzędniczka powtarza wersję, którą przede mną słyszało już wielu lokalnych dziennikarzy. – Wyniki były na tyle zaskakujące, że aby sprawdzić aparat, po konsultacji z producentem zbadaliśmy tym przyrządem powietrze tu, w Szczecinie. Kiedy wyszły podobne do Barlinka wyniki, nabraliśmy pewności, że przyrząd był źle skalibrowany. – Dlaczego mimo kolejnych wielu skarg nie pojechaliście już zbadać powietrza prawidłowo ustawionym aparatem? – pytam. Odpowiedź wbija w fotel. – Nie było do tego wskazań. Zakład był kontrolowany wielokrotnie, także w sposób niezapowiedziany, a jego władze przedstawiły wyniki pomiarów, z których wynika, że wszystko jest w porządku. Wykonali je uprawnieni specjaliści. – Przecież to były badania wykonane na zlecenie zakładu. Żaden sąd nie wziąłby pod uwagę takiego dowodu – tłumaczę oczywistość. – Nie ma powodu, byśmy wykonywali własne badania w Barlinku. Nawet gdybyśmy wykryli przekroczenia, nie bylibyśmy w stanie wykazać, że to z tych, a nie innych zakładów. Po takiej odpowiedzi można tylko bezradnie rozłożyć ręce...
Z radną Lewandowską wjeżdżamy wąską drogą w las. Wystarczy wysiąść z auta przed bramą zakładu, żeby w nozdrza uderzył smród. Po kilku minutach spaceru wzdłuż parkanu wyczuwamy intensywny zapach sosen. Rozglądam się wokół – sosen brak. – To się nazywa antyodorant – tłumaczy Lewandowska. – Perfumy podobne do tych z naszych toalet, które rozpylają nad kominem, żeby smród był mniejszy.
Kilkakrotnie próbowaliśmy umówić się na spotkanie z prezeską odlewni. Twierdziła, że nie ma upoważnienia do rozmowy z mediami, ale jej nie wyklucza – po wysłaniu przez nas pytań i po konsultacji z niemieckim właścicielem. Gdy żadna odpowiedź nie nadeszła, podobnie jak inni dziennikarze podeszliśmy pod bramę zakładu, by osobiście zapytać prezeskę o przyczyny. Usłyszeliśmy tylko, że „właściciel był wczoraj w zakładzie, ale pani prezes poszła dziś na urlop”. Gdy do niej zadzwoniliśmy, rzuciła słuchawkę. Mieszkańcy Barlinka chwytają się dziś ostatniej deski ratunku: żądają od burmistrza, by gmina zamówiła własne badania powietrza.