Komu bije dzwon
Ludwisarnia braci Kruszewskich w Węgrowie ma ponad 100 lat i należy do najlepszych w Europie
Historia odlewni braci Kruszewskich zaczyna się gdzieś na przełomie XIX i XX wieku, kiedy to Jakub Kruszewski w Węgrowie zaczął współpracę z mistrzem Antonim Włodkowskim. Był kowalem i dostarczał do ludwisarni serca (zawieszony w środku ciężarek, który kołysząc się, uderza w czaszę wydającą dźwięk) i jarzma (ruchomy element zawieszenia).
Były to czasy, gdy w tym niewielkim mieście znajdowały się aż trzy ludwisarnie, a na ziemiach polskich będących wówczas pod zaborami były ich dziesiątki. Mistrz Włodkowski nie miał dzieci, więc razem z wiedzą przekazał odlewnię Jakubowi Kruszewskiemu, który od 1920 r. prowadził ją pod własnym nazwiskiem.
Jakub zmarł w 1946 r. i zakład przejął jego syn Antoni, który nauczył zawodu swoich synów Andrzeja i Adama. Obaj panowie nadal wspomagają firmę doświadczeniem, ale od lat właścicielami są ich dzieci, czwarte pokolenie ludwisarzy: Antoni (syn Adama) i Wojciech (syn Andrzeja).
– Przed wojną zakład miał bardzo dużo zamówień. Jednak wszystko zmieniło się po 1945 roku, gdy do władzy doszli komuniści – wyjaśnia Antoni Kruszewski. – Kościół był praktycznie naszym jedynym klientem, a lata stalinowskie to nie był dobry czas dla takiej działalności. Nie było więc zamówień i dziadek na pewien czas zawiesił działalność, a ponieważ miał niewielkie gospodarstwo rolne, rodzina była w stanie przeżyć ten trudny okres.
Wszystko zmieniło się po roku 1956, a w 1966, w rocznicę 1000-lecia chrztu Polski, nastąpiła eksplozja zamówień. Mimo że władza walczyła z Kościołem, to w kraju powstawało bardzo wiele świątyń.
Teraz nie ma już takiego boomu jak pod koniec PRL-u, kiedy trzeba było czekać na dzwon trzy lata. Księża nie przyjeżdżają już do zakładu, to właściciele jeżdżą po parafiach, oferując swoje usługi. Bracia nie narzekają jednak na brak pracy, zwłaszcza że według watykańskich przepisów na dzwonnicy powinny wisieć co najmniej trzy dzwony, tworzące harmonię dźwiękową, gdyż, o czym często się zapomina, dzwon jest instrumentem muzycznym należącym do grupy idiofonów, tak jak gong, ksylofon, marakasy czy czynel. Ale ambicją wielu proboszczów jest mieć nawet kilkanaście dzwonów. Coraz częściej klientami firmy są także osoby świeckie, instytucje, zwłaszcza straż pożarna, oraz właściciele statków i jachtów. Wśród nich był także znany rosyjski oligarcha, który przed kilku laty zamówił dzwon na własny jacht.
Proces produkcji zaczyna się od złożenia zamówienia. Podstawowym kryterium są fundusze. W przypadku parafii na duże dzwony zbiera się pieniądze nawet przez kilka lat. Potem konieczna jest wizytacja na miejscu i ustalenie, czy dzwonnica będzie w stanie go utrzymać.
Jeszcze przed przystąpieniem do pracy trzeba zdecydować o dźwięku dzwonu, który składa się z co najmniej 45 tonów, z których pięć jest najważniejszych.
Pracę nad formą rozpoczyna się od wymurowania z cegieł i gliny części wewnętrznej dzwonu zwanej rdzeniem. Po wysuszeniu i wypaleniu gotowego rdzenia przystępuje się do formowania „dzwonu fałszywego” poprzez nakładanie kolejnych warstw gliny zgodnie z profilem szablonu. Następnie nakłada się ornamenty i litery z wosku.
Każdy dzwon ma swoje imię, które zazwyczaj pokrywa się z patronem parafii. Imię znajduje się na płaszczu, czyli zewnętrznej powierzchni. Często umieszcza się tam także nazwę parafii, miejscowość, nazwiska fundatorów, intencję, w jakiej został ufundowany, ozdoby, sentencje. Czasami prócz daty znajdują się tam informacje, kto wówczas był papieżem, kto biskupem, a kto proboszczem.
Udekorowany „fałszywy dzwon” pokrywa się warstwą gliny zwanej gruntem, w której odbiją się elementy stanowiące jego wystrój.
Forma jest zbrojona, żeby mogła wytrzymać ciśnienie, jakie powstaje podczas zalewania rozgrzanym metalem. Przygotowanie formy do odlewu polega na rozebraniu jej na dwie części i usunięciu „fałszywego dzwonu”. Część zewnętrzną wraz z odbitymi ornamentami umieszcza się w dole wykopanym w ziemi, gdzie muruje się korytarze, po których z pieca spłynie roztopiony metal (w temperaturze około 1100 stopni C). Zazwyczaj w proporcji 78 proc. miedzi i 22 proc. cyny. Dzwon stygnie od dwóch do siedmiu dni. Potem wykopuje się go z ziemi, odkręca druty zbrojeniowe, oczyszcza z gliny, tzw. nadlewów, szlifuje, poleruje i maluje.
Następnie dźwięk instrumentu jest badany na komputerze. Za pomocą tokarki karuzelowej, której nóż ścina określoną grubość wewnętrznej ściany, można jeszcze zmienić dźwięk, ale tylko go obniżając, nigdy podwyższając.
– Raz na wiele lat może się zdarzyć, że dzwon po prostu się nie uda. W naszym fachu od pokoleń panuje przesąd, że kobiety nie powinny być przy odlewaniu. Traf chciał, że kiedyś z parafii w Mińsku ksiądz proboszcz przyjechał do nas z grupą 40 parafianek. I jeden z dzwonów nie został dobrze odlany. Potem już nie mieliśmy z tym problemów. Panuje też zwyczaj, że podczas odlewu fundatorzy, głównie księża, wrzucają do płynnego metalu złote krzyżyki, medaliki albo kościelne wota „na szczęście”, bo nie ma to żadnego wpływu na jakość dźwięku.
Od Ameryki do Papui
Najmniejsze dzwony, jakie powstały w odlewni, miały zaledwie 10-centymetrową średnicę. Największe ważyły do 2 ton i miały średnicę 1,46 m. Dwutonowy dzwon, razem z podatkami, kosztuje około 370 tysięcy złotych, więc nawet dla bogatej parafii to duży wydatek.
– Już w III RP dwukrotnie wykonywaliśmy dzwony na zamówienie rodziny książąt Radziwiłłów, jeden do parafii na Białorusi, która znajdowała się na ziemiach dawniej należących do tego rodu, drugi dla parafii pod Warszawą – mówi Antoni Kruszewski. – W 2008 roku zwrócono się do nas o odlanie 25-tonowego dzwonu, który miał być przeznaczony nie do kościoła, tylko parku rozrywki. Niestety, prawdopodobnie z powodu problemów finansowych inwestorów nie doszło do realizacji zamówienia.
Nikt nie jest w stanie ustalić, ile dzwonów powstało w zakładzie w czasach przedwojennych. Wiadomo tylko, że po 1956 roku było ich około 3 tysięcy. Ponad 100 wysłano za granicę. Większość do Europy (Belgia, Białoruś, Finlandia, Francja, Litwa, Niemcy, Rosja, Rumunia, Ukraina), ale bywały też zamówienia z bardzo odległych miejsc świata: Brazylii, Papui-Nowej Gwinei, Rwandy, Stanów Zjednoczonych i przede wszystkim Indii, gdzie bracia mają własne przedstawicielstwo i wysyłają tam kilka sztuk rocznie.
Kruszewscy odlali też dzwony zegara Zamku Królewskiego w Warszawie i ważący 275 kg gong do japońskiego ogrodu. Jego rezonans trwa ponad minutę dłużej niż tradycyjnego dzwonu.
W ostatnich latach zakład rozszerzył ofertę o produkcję: tablic pamiątkowych, chrzcielnic, kapsuł, medali, statuetek odlewanych z brązu i spiżu (zawiera więcej cyny niż brąz).
– Pracy nam raczej nie zabraknie i jestem przekonany, że kiedyś przekażemy naszą firmę piątemu pokoleniu Kruszewskich – zapewnia pan Antoni.
KRZYSZTOF RÓŻYCKI
Zdjęcia: archiwum firmy (*) O firmie Felczyńskich pisaliśmy już w tej rubryce.