Zaklinaczka
Joanna: – Najlepsi jeźdźcy to ci, którzy tworzą jedno ciało i jedną duszę z koniem. Koń jest moim największym przyjacielem. Nie mam dzieci, już nie mam męża, ale te konie ciągle mi towarzyszą. Nie zamieniłabym tego życia na żadne inne.
Dziennikarka: – Trzydzieści dziewięć stopni na zewnątrz. To nie jest niezwykła temperatura. Normalne dubajskie lato. Joanna zamyka okno, by ciepłe powietrze nie dostawało się do mieszkania. Jest taka krucha. Patrzę na nią, kiedy niechcący strąca stojące na parapecie zdjęcia. Na wszystkich konie. Na obrazach w jej sypialni też konie. A z zamykanego właśnie okna widać tor wyścigowy.
Joanna: – Bardzo blisko, w zasięgu wzroku, mam największy tor wyścigowy na świecie Meydan. Obok niego hotel – najdłuższy budynek na świecie.
Dziennikarka: – Najdroższe, najszybsze, najdłuższe. Przedrostek „naj” sprawdza się w Dubaju. A praca w największej stajni od zawsze była marzeniem Joanny.
Joanna: – Pracuję dla stajni „Fazza”, która jest własnością księcia Hamdana ibn Muhammada ibn Raszida Al Maktuma. Mamy bardzo dobrych 75 koni w stajni. I opiekuje się nimi 60 ludzi. To ciekawa perspektywa, kiedy jeździ się na koniach wartych dwa miliony dolarów. Te nasze konie to jak Usain Bolt. Majestatyczne, niesamowite i bardzo szybkie. Mam takie swoje ulubione słowo.
Maktub to w tłumaczeniu z arabskiego „przeznaczenie zapisane w gwiazdach”. Czułam, że ta stajnia to będzie moje docelowe miejsce. Tym bardziej że takim moim ukochanym koniem, na którym jeździłam jako dziecko, był Szejk. Koń o imieniu Szejk. Zatem ciekawa historia... od Szejka do szejka.
Tu (pokazując czarno-białe zdjęcie) jest dziadek Dymitr, a obok stoi Baśka, klacz, z którą orał pole w Białym Borze. Nazywała się Baśka i była pierwszym koniem, którego dosiadłam. Taki koń farmerski, pociągowy. To przesądziło o moim losie. Byłam taka szczęśliwa! Baśka miała swoją łąkę, na której pasła się po pracy. Dziadek sadzał mnie na jej grzbiecie i tak siedziałam przez trzy godziny. Ona się pasła, a ja nie chciałam zejść. I to mi zostało do dzisiaj. Po prostu uwielbiam konie.
Urodziłam się w Polsce, ale jestem bardzo dumna z mojego ukraińskiego pochodzenia. Zawsze mówię, że jestem Ukrainką z Polski. Mam dwie ojczyzny i to jest bogactwo wielokulturowe, które wpłynęło na to, że Dubaj stał się moim domem. W końcu mieszkają tu ludzie z ponad stu krajów świata.
Dziennikarka: – To rzeczywiście musi być wielka miłość, skoro wstajesz każdego dnia tak wcześnie i pędzisz do stajni.
Joanna: – To prawda! Sześć razy w tygodniu mam pobudkę o 3.30. Nie jest łatwo, ale jak masz świadomość, że czeka na ciebie twój ukochany koń, to wstaje się rzeczywiście żwawo.
Dziennikarka: – Niełatwo było dostać pracę w tym miejscu.
Joanna: – Stajnia jest bardzo prestiżowa. Mamy ponad 30 zatrudnionych osób, z czego tylko dwie kobiety. Pracuje tam jeszcze Jennifer, która jest menedżerem stajni, a ja jestem jedyną kobietą jeźdźcem. Mamy rewelacyjne warunki treningowe. Prywatny tor, basen, spa dla zwierząt, oddział weterynaryjny. Także laboratorium.
Dubajska twierdza
Dziennikarka: – Na wizytę w książęcej stajni czekałam kilka miesięcy. Wymagało to wielu uzgodnień, pozwoleń i cierpliwości. Tor wyścigowy jest jak dobrze strzeżona twierdza. Cierpliwość się opłaciła. Teraz pewnie mijamy z Joanną kolejne bramy i strażników.
Joanna: – Miętówki to smakołyk dla moich koni. Bez tego nie dadzą się przekupić (czule wita się z koniem). (Do dziennikarki) Przywitaj się z Bubu. On już jest gotowy na trening. Dam mu tylko dwie miętówki i idziemy po siodło. Bubu uwielbia cukierki, bez nich nie ma do niego wstępu. To moja ogromna miłość i inspiracja. Jeden z najlepszych koni, na którym jeżdżę już od trzech lat. To także pierwszy koń, na którym tu jeździłam. Sześć razy wygrywał, a cztery razy był drugi. Jest malutki, ale bardzo waleczny. Bubu to wymagający koń. Trzeba być zaawansowanym jeźdźcem. Testował wszystkich nowych jeźdźców. Jeśli ktoś dał sobie z nim radę, to się kwalifikował do teamu. Mnie się udało. To była miłość od pierwszego wejrzenia, ale od razu przyznam, że traktował mnie raczej ulgowo.
Mówi się, że koń biega głową, a nie nogami. Była taka sytuacja, że Bubu biegł ważny wyścig. Jego wygrana była niespodzianką. Mówię do niego: Wyskocz z maszyny startowej, ale nie jako pierwszy. Ustaw się na trzeciej pozycji i spokojnie sobie galopuj. Na 200 metrów
przed celownikiem, czyli naszą metą, przyspiesz maksymalnie. Pogłaskałam go, a on spojrzał mi w oczy. I wyobraź sobie, że zrobił dokładnie tak, jak powiedziałam. To nawet dla mnie, profesjonalistki, było zadziwiające. Bubu wygrał ten wyścig o głowę. To był jeden z najpiękniejszych momentów w tej mojej przygodzie z końmi. Niesamowite. Jestem zaklinaczką koni.
Dziennikarka: – Bubu już gotowy do gonitwy, a ja pytam trenera, czy od razu widzi, który koń jest w lepszej kondycji. Odpowiada, że oczywiście. Chodzi o sposób, w jaki się rusza. Gdy zaczynasz się przyglądać koniom, to widać, jak wygląda ich skóra. Rozpoznajesz, w jakiej są kondycji i jakie mają samopoczucie. Każdy koń czasami czuje się dobrze, a czasami po prostu nie jest w nastroju. To dokładnie tak jak z nami, ludźmi – wyjaśnia.
Joanna: – Denerwuje mnie ta część wyścigowa. Konie się stresują. Uderzane są batem. Wszystko nastawione jest na sukces. Jak wygrywają, to są gloryfikowane, a kiedy przegrywają, to są mniej szanowane. To powoduje we mnie sprzeczności. Taki hate and love. Parę razy już chciałam odejść. Jednak jak człowiek uprawia sport przez całe życie, to jest uzależniony od tej adrenaliny. To taki mój konflikt wewnętrzny.
Prawdziwy przyjaciel
Joanna: – Konie pomogły mi we wszystkim. Były w najlepszych momentach mego życia i w najtrudniejszych. Pamiętam swoje małe dramaty z dzieciństwa. Nie wypłakiwałam się u koleżanek, tylko siadałam na żłobie w boksie Szejka i płakałam mu w grzywę. Wtedy czułam, jak się do mnie przytula. Do tej pory tak jest. Teraz Bubu jest moim terapeutą i przyjacielem. Jeździectwo to nie tylko moje hobby. To styl życia. Cały czas gadam o koniach. Gdyby ktoś tego nie lubił, to dawno przestałby mnie słuchać. Niewątpliwie wszyscy moi partnerzy byli o te konie zazdrośni. One zawsze były na pierwszym miejscu. Jednak najczęściej było tak, że moi narzeczeni dzielili ze mną tę pasję. Inaczej się nie da. Mój były małżonek też był trenerem koni. Amerykanin. Poznaliśmy się w Dubaju. Połączyła nas pasja, a potem odbył się ślub. Mieszkaliśmy w pięknym miejscu, gdzie jest najstarszy tor wyścigowy w Stanach Zjednoczonych. Mieliśmy do niego około pół kilometra. Trzy lata byliśmy małżeństwem, ale skończyło się, bo wszystko się w życiu kończy. Zawiódł moje zaufanie. A ja jestem człowiekiem lojalnym i cenię wartości takie jak zaufanie czy wierność. Wprowadziłam je do mojego małżeństwa, jednak, niestety, zostały one sprzeniewierzone i był to dla mnie straszny zawód, tym bardziej że mój mąż był dla mnie największym przyjacielem. Bardzo go kochałam. Ten zawód, fakt, że można kogoś tak okłamać, oszukiwać, przez tyle lat, sprawił, że nie chciałam takiego związku. Musiałam się jednak z tym uporać. Dałam sobie czas i kiedy już się pozbierałam, był obok mnie Bubu.
On wiedział, co się stało. U ludzi mówi się, że oczy są zwierciadłem duszy – u koni tak samo. To widać. Miłością koni, wyczuciem nastroju jesteśmy w stanie dokonać cudu każdego dnia.
Dziennikarka: – Konie nie znają języków. Nie trzeba do nich mówić ani po angielsku, ani po arabsku, ani po polsku, a jednak Joanna z nimi rozmawia. Zaczyna o 4.30, a kończy po 20, po wieczornym treningu. Jesteś pełna energii, gnasz gdzieś przez cały czas, a przy koniu trzeba spokojnie.
Joanna: – Śmieję się, że mam ADHD. Konie są bardzo wrażliwe, mają delikatny układ nerwowy i wyczuwają każde napięcie. Stres nie jest dla nich korzystny. Trzeba zatem być bardzo spokojnym i to jest dla mnie swoista forma terapii i wyciszenia. Poza końmi jestem bardzo energetyczna i roztrzepana. Przy nich mam spokój mistrza zen. Pomagamy sobie nawzajem, mimo że treningi stresują i są bardzo wymagające. Oprócz tego uwielbiamy galopować tak z wiatrem po bieżni.
Niespodziewana zmiana
Dziennikarka: – Życie napisało do tej historii szczególny ciąg dalszy. Joanna Patejuk – polska dżokejka – jest dzisiaj pierwszą mistrzynią... wyścigów wielbłądów w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Dotąd na wielbłądach ścigali się tylko mężczyźni. Kobiecą szkołę jazdy na wielbłądach w Dubaju kilkanaście miesięcy temu założyła Niemka – Linda Krockenberg. Joanna znalazła informację na ten temat w internecie. W tym czasie musiała pożegnać się ze stajnią, w której poznała Bubu.
Joanna: – To jest nowa, wspaniała przygoda. Mamy świetną szkołę, a w niej 11 wyścigowych wielbłądów. Mamy za sobą pierwszy sezon. Na sześć wyścigów wygrałam trzy. Czyli cały championat.
Dziennikarka: – Wśród wielbłądów jest oczywiście jeden ulubieniec Joanny. Na imię ma Farys. Joanna uczy tych, którzy chcą spróbować jazdy i poznać te niezwykłe zwierzęta. Przez szkołę przeszło już ponad trzysta osób. Farys nie bierze udziału w wyścigach. Ale ponieważ był jej pierwszym dosiadanym wielbłądem, więc skradł jej serce. Taki Bubu w wersji wielbłądziej. Teraz zamiast miętówek dla Bubu nosi w torebce marchewki dla wielbłąda.
Joanna: – Wielbłądy są niesamowicie wrażliwe. Zapamiętują człowieka. Doświadczyłam tego przez ostatni rok. A Farys jest przylepą. Wszystkie one są niezwykle czułe i wrażliwe. To moja kolejna miłość. Zawsze zakochuję się w powierzonych mi pod opiekę zwierzętach. Do tej pory były to konie. Traktuję je jak swoje, a przecież formalnie nie są moje. I kiedy ja odchodzę, one zostają.
Dziennikarka: – A Bubu ciągle wraca do Joanny, nawet jeśli są to powroty tylko w snach.
Joanna: – Dla jednych on był tylko koniem, dla mnie przyjacielem. Zdarzało mi się śnić o tym, że galopujemy po łące pełnej kwiatów. Tego nie doświadczyliśmy nigdy, bo w realnym życiu Bubu jest koniem wyścigowym. I wspólna trawa została tylko w snach.
Reportaż: ANNA DUDZIŃSKA Opracowała: Agnieszka Pacho Pełną opowieść o Joannie i jej pasji, a także wiele innych historii spisanych przez Annę Dudzińską, która przez lata mieszkała w Dubaju, przeczytają Państwo w książce „Dubaj. Miasto innych ludzi”, która właśnie trafiła do księgarń.