Dwa światy
„Elektryki tylko do miasta!”. Wbrew temu, co sądzę o autach na prąd, wybrałem się jednym z nich w długą trasę (Warszawa – Monachium – Warszawa). Mercedes-AMG EQE 43 okazał się świetnym samochodem, z którego pełni możliwości mogłem cieszyć się dopiero po przekroczeniu naszej zachodniej granicy. Przepaść między polską a niemiecką infrastrukturą związaną z elektromobilnością jest olbrzymia i pozostawia smutne wnioski co do rychłego przesiadania się do elektrycznych aut w naszym kraju...
Niemal 2200 kilometrów za kółkiem w trzy dni może nie brzmi jak specjalny wyczyn. Co innego, gdy dodam, że taki dystans pokonałem autem elektrycznym, co – jeszcze na parę chwil przed wyprawą – wydawało się nie lada wyzwaniem. Jak z tym ładowaniem, co z zasięgiem, jak długie postoje muszę planować, czy znajdę działające szybkie ładowarki i o ile dłuższa będzie to podróż niż w wypadku spalinowego auta? Na nurtujące pytania, zaraz po wpisaniu stolicy Bawarii jako miejsca docelowego, odpowiedzi udzielił mi sam samochód. Otóż nowoczesna nawigacja uwzględniająca nie tylko aktualny ruch drogowy i potencjalne korki, ale i dostępność ładowarek, w elektrycznym Mercedesie okazała się świetnym patentem. Nie spodziewałem się, że system tak precyzyjnie zaplanuje i oszacuje całą trasę, włącznie z wyliczeniem dokładnej liczby przystanków i sugerowanego czasu postojów na uzupełnienie prądu w akumulatorach. Do tego miałem do dyspozycji specjalną kartę do ładowania samochodów „Mercedes me Charge”, która oferuje dostęp do zdecydowanej większości ładowarek w Unii Europejskiej. Irytujący problem z posiadaniem wielu różnych kont, aplikacji, kart czy abonamentów – z głowy... W Mercedesie działa to w sposób banalny i ułatwia kierowcy życie. Na koniec miesiąca otrzymujemy zbiorczą fakturę podsumowującą „tankowania”, niezależnie od tego, z czyich ładowarek korzystaliśmy. Tyle teorii, a jak wyglądała praktyka?
Słupia pod Bralinem. W tej niewielkiej wielkopolskiej miejscowości, po przejechaniu prawie 300 kilometrów od Warszawy, czekał mnie pierwszy zaplanowany przez nawigację przystanek. Alternatywy na trasie ze stolicy do Wrocławia właściwie nie ma (nie licząc okolic Łodzi). Musiałem tylko odrobinę zboczyć z ekspresowej trasy S8, żeby dotrzeć do pierwszej ładowarki. Jej otoczenie było dość... specyficzne. Na końcu pustego placu w krzakach stał nowoczesny dystrybutor. Tuż obok – nieczynny od dobrych kilku lat „Zajazd u Przyjaciół” z wyblakłym szyldem i zabitymi dechą drzwiami. Po drugiej stronie drogi restauracja. Również nieczynna. Kilkaset metrów dalej „kusił” neon zapraszający do czynnego całą dobę „VIP Clubu”, czyli agencji towarzyskiej. Okolica prezentowała się ponuro, a na jej tle wart ponad pół miliona złotych czerwony Mercedes wyglądał niczym pojazd z innej planety. Żeby było weselej, okazało się, że ładowarka działała wolniej, niż zakładałem, przez co w Słupi pod Bralinem spędziłem dwie godziny, żeby pokonać kolejne 300 kilometrów i znaleźć się w Niemczech, gdzie – podobno – miało być o niebo łatwiej.
W tym czasie dobrze zapoznałem się z nowoczesnym wnętrzem EQE. Świetne, drogie materiały wykończeniowe to domena aut spod znaku słynnej gwiazdy. Drażniło zbyt wiele połaci fortepianowej czerni, którą bym zastąpił matowym tworzywem bądź drewnem. Sportowe (jak przystało na odmianę AMG) fotele wcale nie były przesadnie kubełkowe, lecz przede wszystkim komfortowe, a ogromny centralny dotykowy wyświetlacz nadawał kabinie futurystyczny sznyt. Zwłaszcza po zmroku – za sprawą wielu kolorowych ledowych podświetleń kokpitu – efekt był kapitalny. Dla niektórych zbyt „dyskotekowy”, ale według mnie atrakcyjnie ożywiający wnętrze Mercedesa. W elektrycznej E klasie, jak mówi się o EQE, nie brakuje miejsca na tylnej kanapie, co zawdzięczamy m.in. całkiem płaskiej podłodze. Długi na 495 centymetrów wóz rozczarowuje pojemnością bagażnika, który ma raptem 430 litrów. Niestety, pod przednią maską producent nie przewidział dodatkowego schowka, choć robią to niektórzy konkurenci. Co więcej, ta w ogóle się nie otwiera, a jedyną czynność eksploatacyjną w elektryku, czyli wlewanie płynu do spryskiwacza, wykonujemy, otwierając klapkę ukrytą na przednim błotniku.
Po przekroczeniu granicy w końcu mogłem wyłączyć w głowie kalkulator i przestać gorączkowo przeliczać odległość do następnej ładowarki – zacząłem cieszyć się jazdą 476-konnym wozem. Wszystko przez to, że u naszych zachodnich sąsiadów szybkie ładowarki są na każdym kroku. I to z co najmniej kilkoma, jeśli nie kilkunastoma (!) dostępnymi stanowiskami. W miastach i miasteczkach, przy centrach handlowych, dworcach, parkach, ale przede wszystkim obok tradycyjnych stacji benzynowych wzdłuż autostrad. Co więcej, podają prąd w znacznie szybszym tempie i – żeby uzupełnić baterie do satysfakcjonujących 80 procent – wystarczy przy nich spędzić 15 – 20 minut, po czym możemy ruszyć w dalszą drogę. Kolejne 250 kilometrów nie powinno stanowić problemu. To odpowiedni czas, by rozprostować kości, wypić kawę czy zjeść coś w jednym z Rasthausów. Inny świat. Zdecydowanie bardziej zachęcający do dłuższej jazdy elektrykami.
Na niemieckich autostradach – a zwłaszcza tych prowadzących do Bawarii – nie brakuje mitycznych odcinków bez ograniczeń prędkości. Muszę przyznać, że dynamiczna jazda (według licznika 215 km/godz. to maksymalna wartość, do jakiej rozpędzał się EQE 43) dawała sporo satysfakcji, ale też wydawała się bezpieczna. Kultura tamtejszych kierowców na „autobahnie” jest inna niż chociażby na naszej A2 z Łodzi do Warszawy, gdzie co rusz albo w ślamazarnym tempie wyprzedzają się tiry albo nerwowy przedstawiciel handlowy dojeżdża nam pod sam zderzak, natarczywie świecąc „długimi”. W testowanym Mercedesie absolutnie nie czuje się wysokich prędkości. Samochód jest doskonale wyciszony, rewelacyjnie trzyma się drogi, a pneumatyczne zawieszenie zapewnia wysoki komfort, dostosowując się do nawierzchni. Pomocny jest adaptacyjny tempomat, który w EQE działał dobrze, choć niekiedy zdarzało mu się zaspać, szczególnie gdy pojazd przede mną ustępował miejsca. Czasem brakowało szybszej reakcji. Nie sposób za to narzekać na elastyczność napędu, gdy sami wciskamy pedał gazu, czy na sprinterskie umiejętności tego elektryka, który do pierwszej setki rozpędza się w 4 sekundy z hakiem. Przyjemnie smyrające wnętrzności, wgniatanie w fotel gwarantowane!
Wyjątkowo nie spodobał mi się dźwięk dostępny w najostrzejszych sportowych trybach jazdy. Niby kosmiczny, niby metaliczny, a w rzeczywistości absurdalny i zbędny. Na szczęście da się go dezaktywować i delektować się ciszą. Nie jestem też zwolennikiem sylwetki tego Mercedesa. EQE ma dziwne proporcje, a jego linia boczna wygląda na pokurczoną. Większy brat, czyli flagowy EQS, prezentuje się jak należy – dostojnie i okazale – zaś w wypadku EQE uważam, że projektantom coś nie wyszło. To oczywiście kwestia gustu, bowiem napotkani przy ładowarkach Niemcy cmokali na jego widok z zachwytu. Tak samo jak ja zachwycałem się ich drogową infrastrukturą.