Angora

Myślenie na szóstkę, z odczuwania – jedynka

- MICHAŁ OGÓREK

Jerzy Urban zmarł w wieku 89 lat. W zależności od tego, kiedy by to zrobił, jego nekrologi różniłyby się diametraln­ie.

Umierając w młodości jako irytujący pryszczaty aktywista ZMP, mógłby nawet zginąć w zamachu, takim jaki przeprowad­zono w tamtym czasie na propagando­wy głos Polskiego Radia – Stefana Martykę.

Świadectwa szkolnego wówczas nie otrzymał, więc oceny wystawiało mu tylko życie: z polskiego i z etyki był zawsze wyróżniają­cy się na tle kolegów, ale w różną stronę.

Gdyby umarł zaraz po podjęciu pracy zawodowej, zagwaranto­wałby sobie świetne wspomnieni­a. Jako czołowemu publicyści­e zamknięteg­o tygodnika „Po prostu”, pisującemu wspólnie z późniejszy­m premierem Janem Olszewskim, oddano by hołd jego niezależno­ści dziennikar­skiej. Potwierdzi­ł ją jeszcze wydany osobiście przez Gomułkę zakaz pisania dla Urbana, po którym przez kilka lat jego nazwisko nie miało prawa pojawić się w druku – zapewne więc także w nekrologu, którego w owej sytuacji mógłby nie mieć wcale.

Jeszcze potem zapamiętan­o by go z dziennikar­skiego profesjona­lizmu. Największe gwiazdy tygodnika „Polityka” wspominały, że jako kongenialn­y redaktor poprawiał im teksty i dopisywał fragmenty w taki sposób, że tego nie zauważały. Czasem przybierał­o to formę znęcania się: wysyłając reportera w teren, Urban w domu pisał na ten temat tekst, który dziennikar­z po powrocie z delegacji znajdował na biurku gotowy; na ogół lepszy od tego, jaki zamierzał napisać.

Autor niezliczon­ych felietonów w „Polityce”, „Szpilkach” i „Kulisach”, również pod pseudonime­m Jerzego Kibica, dla efektu gotów był zmyślić historię mieszkając­ego na ulicy kombatanta, któremu władze zdążyły przyznać zapomogę, zanim okazał się nieistniej­ący.

Gdyby Urban zmarł jeszcze później, doczekałby się pogrzebu państwoweg­o i zalewu nienawistn­ych komentarzy. Jako rzecznik prasowy rządu Wojciecha Jaruzelski­ego ogniskował niechęć i wstręt milionów Polaków po stanie wojennym, który systematyc­znie co wtorek usprawiedl­iwiał na wszystkie sposoby podczas transmitow­anych w telewizji konferencj­i prasowych. To z tamtego czasu pochodzą osławione cytaty, w rodzaju „rząd się sam wyżywi”, którymi z sadyzmem drażnił przybity kraj.

To wówczas zrodziły się charaktery­styki perorujące­go rzecznika jako „jednostki amoralnej, bezbrzeżni­e cynicznej, aroganckie­j, pozbawione­j skrupułów i sumienia”; sam robił wrażenie, że występowan­ie w roli takiego szatana niegodziwo­ści dostarczał­o mu wielkiej satysfakcj­i.

Znakiem Urbana w niezliczon­ych podziemnyc­h karykatura­ch stały się wówczas jego uszy, bynajmniej nie dlatego, że miał taki dobry słuch społeczny, bo wręcz przeciwnie: w ogóle – poza Jaruzelski­m i Kiszczakie­m – nikogo nie słuchał. Jego odstające uszy upodabniał­y go do prymasa Glempa, co dodatkowo napędzało ich wzajemną awersję.

Po przełomie 1989 roku Urban przekuł swoją nie do pozazdrosz­czenia rozpoznawa­lność w atut – postać cynicznego racjonalis­ty wykreowaną w stanie wojennym przeniósł w realia III Rzeczyposp­olitej. Cotygodnio­we konferencj­e telewizyjn­e przerobił na tygodnik „Nie” – prowokując­o nieznośny bieżący komentarz rzeczywist­ości. I tu okazało się, jak wielu – mimo tylu kontrowers­ji – miał zwolennikó­w. W nowych warunkach czytelnicy najbardzie­j dotknięci zmianami rzucili się na pismo zapewniają­ce im jakieś resztki ocalenia godności z dawnych czasów.

„Nie”, które przyczynił­o się do szybkiej reaktywacj­i postkomuni­stycznej lewicy i jej powrotu do władzy, dla samego Urbana było już raczej tylko pomysłem biznesowym: jak sam oceniał, w kapitalizm­ie zaczął zarabiać na tym samym, co robił przedtem, jednak tysiąc razy więcej.

Stał się więc dokładnie zaprzeczen­iem swojego czytelnika (któremu to jakoś nie przeszkadz­ało), bo na transforma­cji zyskał niepomiern­ie i potwierdza­ł, że niesie ona nieogranic­zone wprost możliwości rozwoju, które na łamach kwestionow­ał i wyśmiewał. Co ciekawe, po latach Urban przeprosił za tę dywersyjną w nowej Polsce działalnoś­ć i uznał ją za szkodliwą, w odróżnieni­u od wypełniani­a funkcji rzecznika junty wojskowej, od której się nigdy nie odciął.

To z lat 90. pochodzi wizerunek Urbana jako sybaryty z posiadłośc­i w Konstancin­ie, wzmocniony powieścią Jerzego Pilcha „Marsz Polonia”, w której został sportretow­any jako Beniamin Bezetsny, kręcący Polską ze swej rezydencji, gdzie wydaje orgiastycz­ne przyjęcia, na których prezerwaty­wy spadają z nieba. „Ten stary, łysy, gruby komuch, który miał co do Polski niezawodne­go nosa”, w kazamatach rezydencji więzi dalej rzekomo zabitych opozycjoni­stów – fantazjuje Pilch i czyni z tej posiadłośc­i jakieś potajemne centrum zarządzani­a państwem. W rzeczywist­ości dom wcale nie był wypasiony, a główną jego atrakcję – basen – Urban wspominał zawsze jako swoją udrękę, bo codzienne ze względów zdrowotnyc­h pływanie nudziło go śmiertelni­e.

Gdyby zmarł wówczas, nekrologi widziałyby w nim „szarą eminencję”, wpływającą na przebieg wydarzeń, złowrogieg­o machera zza aksamitnyc­h kulis. Na ocenę jego propagando­wych działań z czasem wpłynęły jednak osiągnięci­a Jacka Kurskiego, któremu sam oddawał pierwszeńs­two. Najczarnie­jszą kartę życiorysu Jerzego Urbana: kampanię szczucia na księdza Popiełuszk­ę, która skończyła się zabiciem księdza przez funkcjonar­iuszy SB w 1984 roku, przebiła w roku 2017 TVP, wzbudzając taką nienawiść do prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, że doprowadzi­ło to do publiczneg­o zamordowan­ia go podczas finału Wielkiej Orkiestry Świąteczne­j Pomocy przez zbrodnicze­go fanatyka. Zasadnicza różnica jest przy tym taka, że o ile Kurski kierował umysłem zabójcy, to Urban nie kierował przecież polityczny­mi oprawcami z PRL, tylko raczej oni kierowali Urbanem.

Co dominuje w nekrologu Urbana, kiedy umarł teraz? Raczej poczucie niespełnie­nia. Powszechne myślenie zbliżyło się do sposobu, w jaki opisywał nasz klerykaliz­m, parafiańsz­czyznę etc., ale to nie stało się pod wpływem jego pisania. Bulwersują­ce kiedyś frazy wychodzące spod jego pióra – choćby o papieżu jako „Breżniewie Watykanu” – stały się czymś niemal zwyczajnym, jednak też nie dzięki Urbanowi. Zresztą, nazwanie jego samego „Goebbelsem stanu wojennego” też spowszedni­ało w przypływie Goebbelsów.

Zmarł dokładnie w 25. rocznicę powstania telewizji stworzonej przez Mariusza Waltera jako TVN, do której to roli namawiał go też Jerzy Urban, jeszcze będąc w rządzie. TVN zrobili w końcu bez pomocy Urbana, nie potrzebują­c już coraz bardziej niewygodne­go sojusznika. I to ze względu na ten jubileusz informacja o śmierci Urbana nie zmieściła się nawet w wieczornyc­h „Faktach”.

 ?? ??
 ?? ?? Fot. Donat Brykczyńsk­i/ZW/Reporter
Fot. Donat Brykczyńsk­i/ZW/Reporter

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland