Myślenie na szóstkę, z odczuwania – jedynka
Jerzy Urban zmarł w wieku 89 lat. W zależności od tego, kiedy by to zrobił, jego nekrologi różniłyby się diametralnie.
Umierając w młodości jako irytujący pryszczaty aktywista ZMP, mógłby nawet zginąć w zamachu, takim jaki przeprowadzono w tamtym czasie na propagandowy głos Polskiego Radia – Stefana Martykę.
Świadectwa szkolnego wówczas nie otrzymał, więc oceny wystawiało mu tylko życie: z polskiego i z etyki był zawsze wyróżniający się na tle kolegów, ale w różną stronę.
Gdyby umarł zaraz po podjęciu pracy zawodowej, zagwarantowałby sobie świetne wspomnienia. Jako czołowemu publicyście zamkniętego tygodnika „Po prostu”, pisującemu wspólnie z późniejszym premierem Janem Olszewskim, oddano by hołd jego niezależności dziennikarskiej. Potwierdził ją jeszcze wydany osobiście przez Gomułkę zakaz pisania dla Urbana, po którym przez kilka lat jego nazwisko nie miało prawa pojawić się w druku – zapewne więc także w nekrologu, którego w owej sytuacji mógłby nie mieć wcale.
Jeszcze potem zapamiętano by go z dziennikarskiego profesjonalizmu. Największe gwiazdy tygodnika „Polityka” wspominały, że jako kongenialny redaktor poprawiał im teksty i dopisywał fragmenty w taki sposób, że tego nie zauważały. Czasem przybierało to formę znęcania się: wysyłając reportera w teren, Urban w domu pisał na ten temat tekst, który dziennikarz po powrocie z delegacji znajdował na biurku gotowy; na ogół lepszy od tego, jaki zamierzał napisać.
Autor niezliczonych felietonów w „Polityce”, „Szpilkach” i „Kulisach”, również pod pseudonimem Jerzego Kibica, dla efektu gotów był zmyślić historię mieszkającego na ulicy kombatanta, któremu władze zdążyły przyznać zapomogę, zanim okazał się nieistniejący.
Gdyby Urban zmarł jeszcze później, doczekałby się pogrzebu państwowego i zalewu nienawistnych komentarzy. Jako rzecznik prasowy rządu Wojciecha Jaruzelskiego ogniskował niechęć i wstręt milionów Polaków po stanie wojennym, który systematycznie co wtorek usprawiedliwiał na wszystkie sposoby podczas transmitowanych w telewizji konferencji prasowych. To z tamtego czasu pochodzą osławione cytaty, w rodzaju „rząd się sam wyżywi”, którymi z sadyzmem drażnił przybity kraj.
To wówczas zrodziły się charakterystyki perorującego rzecznika jako „jednostki amoralnej, bezbrzeżnie cynicznej, aroganckiej, pozbawionej skrupułów i sumienia”; sam robił wrażenie, że występowanie w roli takiego szatana niegodziwości dostarczało mu wielkiej satysfakcji.
Znakiem Urbana w niezliczonych podziemnych karykaturach stały się wówczas jego uszy, bynajmniej nie dlatego, że miał taki dobry słuch społeczny, bo wręcz przeciwnie: w ogóle – poza Jaruzelskim i Kiszczakiem – nikogo nie słuchał. Jego odstające uszy upodabniały go do prymasa Glempa, co dodatkowo napędzało ich wzajemną awersję.
Po przełomie 1989 roku Urban przekuł swoją nie do pozazdroszczenia rozpoznawalność w atut – postać cynicznego racjonalisty wykreowaną w stanie wojennym przeniósł w realia III Rzeczypospolitej. Cotygodniowe konferencje telewizyjne przerobił na tygodnik „Nie” – prowokująco nieznośny bieżący komentarz rzeczywistości. I tu okazało się, jak wielu – mimo tylu kontrowersji – miał zwolenników. W nowych warunkach czytelnicy najbardziej dotknięci zmianami rzucili się na pismo zapewniające im jakieś resztki ocalenia godności z dawnych czasów.
„Nie”, które przyczyniło się do szybkiej reaktywacji postkomunistycznej lewicy i jej powrotu do władzy, dla samego Urbana było już raczej tylko pomysłem biznesowym: jak sam oceniał, w kapitalizmie zaczął zarabiać na tym samym, co robił przedtem, jednak tysiąc razy więcej.
Stał się więc dokładnie zaprzeczeniem swojego czytelnika (któremu to jakoś nie przeszkadzało), bo na transformacji zyskał niepomiernie i potwierdzał, że niesie ona nieograniczone wprost możliwości rozwoju, które na łamach kwestionował i wyśmiewał. Co ciekawe, po latach Urban przeprosił za tę dywersyjną w nowej Polsce działalność i uznał ją za szkodliwą, w odróżnieniu od wypełniania funkcji rzecznika junty wojskowej, od której się nigdy nie odciął.
To z lat 90. pochodzi wizerunek Urbana jako sybaryty z posiadłości w Konstancinie, wzmocniony powieścią Jerzego Pilcha „Marsz Polonia”, w której został sportretowany jako Beniamin Bezetsny, kręcący Polską ze swej rezydencji, gdzie wydaje orgiastyczne przyjęcia, na których prezerwatywy spadają z nieba. „Ten stary, łysy, gruby komuch, który miał co do Polski niezawodnego nosa”, w kazamatach rezydencji więzi dalej rzekomo zabitych opozycjonistów – fantazjuje Pilch i czyni z tej posiadłości jakieś potajemne centrum zarządzania państwem. W rzeczywistości dom wcale nie był wypasiony, a główną jego atrakcję – basen – Urban wspominał zawsze jako swoją udrękę, bo codzienne ze względów zdrowotnych pływanie nudziło go śmiertelnie.
Gdyby zmarł wówczas, nekrologi widziałyby w nim „szarą eminencję”, wpływającą na przebieg wydarzeń, złowrogiego machera zza aksamitnych kulis. Na ocenę jego propagandowych działań z czasem wpłynęły jednak osiągnięcia Jacka Kurskiego, któremu sam oddawał pierwszeństwo. Najczarniejszą kartę życiorysu Jerzego Urbana: kampanię szczucia na księdza Popiełuszkę, która skończyła się zabiciem księdza przez funkcjonariuszy SB w 1984 roku, przebiła w roku 2017 TVP, wzbudzając taką nienawiść do prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, że doprowadziło to do publicznego zamordowania go podczas finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy przez zbrodniczego fanatyka. Zasadnicza różnica jest przy tym taka, że o ile Kurski kierował umysłem zabójcy, to Urban nie kierował przecież politycznymi oprawcami z PRL, tylko raczej oni kierowali Urbanem.
Co dominuje w nekrologu Urbana, kiedy umarł teraz? Raczej poczucie niespełnienia. Powszechne myślenie zbliżyło się do sposobu, w jaki opisywał nasz klerykalizm, parafiańszczyznę etc., ale to nie stało się pod wpływem jego pisania. Bulwersujące kiedyś frazy wychodzące spod jego pióra – choćby o papieżu jako „Breżniewie Watykanu” – stały się czymś niemal zwyczajnym, jednak też nie dzięki Urbanowi. Zresztą, nazwanie jego samego „Goebbelsem stanu wojennego” też spowszedniało w przypływie Goebbelsów.
Zmarł dokładnie w 25. rocznicę powstania telewizji stworzonej przez Mariusza Waltera jako TVN, do której to roli namawiał go też Jerzy Urban, jeszcze będąc w rządzie. TVN zrobili w końcu bez pomocy Urbana, nie potrzebując już coraz bardziej niewygodnego sojusznika. I to ze względu na ten jubileusz informacja o śmierci Urbana nie zmieściła się nawet w wieczornych „Faktach”.