Pinokio w maciejówce
Kariera polityczna Mateusza Morawieckiego dobiega końca, niezależnie od tego, czy zostanie w najbliższym czasie odwołany, czy przetrwa na stanowisku premiera do wyborów.
Bilans dokonań Morawieckiego jest marny. Gospodarka, która po kryzysie światowym w 2008 roku była jedną z najbardziej stabilnych w Unii Europejskiej, chwieje się, czego najbardziej widocznym dowodem jest spadek wartości polskiej waluty.
Obiecywany przez Morawieckiego cud gospodarczy się nie zdarzył. Morawiecki nie stworzył też własnego zaplecza ani w PiS, ani poza nim. Dla wyborców konserwatywnych, z mniejszych miejscowości, którzy są wiernymi kibicami partii Kaczyńskiego, jest człowiekiem z innego świata, banksterem, który w dodatku nie potrafił załatwić ani pieniędzy z Brukseli, ani nawet węgla na zimę. Dla tych, którzy PiS-u nie kochają, jest wiecznym konfabulantem, Pinokiem, który nie ma własnych poglądów, jedynie własne interesy.
Osoby, które dawniej znały Morawieckiego, twierdzą, że zawsze chciał rządzić Polską, marzył o funkcji dyktatora. Na rządowym dokumencie, szumnie nazwanym Strategią na rzecz odpowiedzialnego rozwoju, zamieścił jako motto cytat z Józefa Piłsudskiego: „Polska będzie wielka albo nie będzie jej wcale”. Uważa się za piłsudczyka, choć maciejówka Marszałka słabo leży na jego głowie. Posiada majątek znacznie większy niż przedwojenny dyktator i w przeciwieństwie do niego o swój majątek bardzo zabiegał.
Przede wszystkim zaś nie dał się poznać jako osoba samodzielna – ani w banku, gdzie wcześniej pracował, ani w polityce. Zawsze był wykonawcą czyichś poleceń.
Swoją karierę zawdzięcza umiejętności wzbudzania zaufania u przełożonych. Złośliwi nazywają to zdolnością do usynawiania. W banku BZ WBK, w którym doszedł do stanowiska prezesa, jego „ojcem” był Irlandczyk Liam Horgan, który reprezentował interesy zagranicznych właścicieli. W polityce został nim Jarosław Kaczyński.
Trudno powiedzieć, co w Morawieckim urzekło starszego od niego o pokolenie prezesa PiS. Kaczyński słabo zna realny świat, bo żyje we własnym. Tylko kilka razy był za granicą, rzadko spotyka zagranicznych polityków czy intelektualistów. Potrzebuje kogoś, kto mu o świecie opowie. Być może Morawieckiego uznał za takiego przewodnika – bywałego w świecie, znającego środowisko finansistów, rozumiejącego wyzwania stojące przed Polską. Skoro Kaczyński uwierzył, że Obajtek w Pcimiu posiadał sklep, do którego klienci mogli wjeżdżać samochodami, to pewnie kupował także rozmaite konfabulacje Morawieckiego.
Mimo wszystko to dziwne – Kaczyński, skrajnie nieufny wobec osób, które zna krótko, zaufał byłemu bankierowi i doradcy znienawidzonego Donalda Tuska. Nazwał go najzdolniejszym polskim politykiem (oczywiście poza samym Kaczyńskim), wybaczył mu przyjaźnie z ludźmi z PO, kompromitujące rozmowy nagrane w restauracji „Sowa i Przyjaciele”, dziwne transakcje nieruchomościami, dzięki którym zamożny bankowiec stał się jeszcze bardziej zamożnym politykiem. Ale po kilku latach współpracy z Morawieckim chyba jego wiara w zdolności premiera zaczęła się kruszyć.
Gdy w 2015 roku został wicepremierem mającym zajmować się gospodarką, wydawał się mocnym punktem rządu. Był postrzegany jako technokrata, człowiek, który osiągnął wiele poza polityką. Ale poza obietnicami i sprawnym PR niewiele robił, a jeszcze mniej odnosił sukcesów. Firmował dwa dokumenty programowe – wspomnianą już Strategię na rzecz odpowiedzialnego rozwoju, zwaną nawet Planem Morawieckiego, i Polski Ład. Oba poniosły klęskę.
W Strategii zapowiadał podniesienie stopy inwestycji do 25 proc. i potępiał nadmierną ekspansję zagranicznego kapitału w Polsce. Tymczasem stopa inwestycji, zamiast znacząco wzrosnąć, spadła, a Morawiecki za sukces rządu zaczął uznawać inwestycje zagranicznych korporacji, które zgodziły się wybudować w naszym kraju kolejną fabrykę w zamian za ulgi podatkowe.
Jeszcze większą klęską okazał się Polski Ład. To był pomysł na zwiększenie poparcia wyborców i w konsekwencji wygranie kolejnych wyborów przez PiS. Wydawał się prosty i oczywisty. Morawiecki dał swym współpracownikom zadanie – tak zmienić podatki, by większość zyskała, a zapłaciła za to mniejszość, czyli ci z najwyższymi dochodami, którzy i tak są raczej sympatykami partii opozycyjnych. PiS nigdy nie przedstawił ekonomicznego uzasadnienia tej „reformy”. Owszem, zwiększenie obciążeń podatkowych dla lepiej zarabiających można jakoś uzasadnić, ale raczej w kategoriach polityki społecznej niż gospodarczej.
W praktyce pomysł okazał się niewykonalny, gdyż zbyt mało jest podatników rzeczywiście bogatych, którzy mogliby zmiany sfinansować. Ekipa Morawieckiego zaczęła wprowadzać kolejne poprawki, co powodowało, że system podatkowy stawał się coraz bardziej zagmatwany, a jednocześnie nie zostały spełnione cele polityczne reformy. Przeciwnie – znaczna część wyborców, zarówno biednych, jak i bogatych, uznała, że na zmianach straci. Poparcie dla rządu i PiS, zamiast szybować, zaczęło z lekka spadać, a do świadomości Jarosława Kaczyńskiego zaczęła docierać przykra myśl: Morawiecki nie jest żadnym geniuszem, tylko zwykłym partaczem.
Kompromitacja Polskiego Ładu sprawiła, że Morawiecki przestał być uznawany za oczywistego sukcesora starzejącego się prezesa i kolejni politycy PiS zaczęli się zastanawiać, jak się pozbyć balastu, jakim stał się premier.
W tym momencie Morawiecki po raz kolejny pokazał, że nie jest wielkim politykiem, lecz jedynie małym Jasiem marzącym o roli Piłsudskiego.
Polska konstytucja daje premierowi duże uprawnienia. Ma on istotny wpływ na pracę rządu oraz jego poszczególnych członków, kieruje pracami Rady Ministrów, koordynuje i kontroluje pracę jej członków, jest zwierzchnikiem służbowym pracowników administracji rządowej. Może samodzielnie odwołać każdego wiceministra, a także w każdym czasie i z każdego powodu może żądać od ministra złożenia przez niego rezygnacji.
Ostatecznie zmian w składzie rządu dokonuje prezydent na wniosek premiera, a konstytucja nie precyzuje, co by się stało, gdyby minister nie złożył rezygnacji poproszony o to przez premiera lub prezydent nie zgodziłby się z wnioskiem premiera o zmianę na stanowisku ministra. Premier mógłby jednak taką sytuację przetestować, nie konsultując swych decyzji z prezesem PiS, który według konstytucji nie ma żadnych uprawnień. Ma uprawnienia nieformalne, gdyż ma decydujący wpływ na zachowanie posłów stanowiących większość wspierającą rząd.
Ale odwołanie premiera, który zbuntowałby się przeciwko prezesowi, wcale nie byłoby łatwe, gdyż wymagałoby tak zwanego konstruktywnego wotum nieufności, czyli głosowania przeciwko aktualnemu premierowi ze wskazaniem jego następcy. Ponieważ Morawiecki może liczyć mimo wszystko na poparcie kilku lub kilkunastu posłów, konstruktywne wotum nieufności raczej by się nie udało. Morawiecki pozostałby więc premierem i jeśli nawet niechętni mu ministrowie nie opuściliby swych gabinetów, miałby prawo przejąć część ich kompetencji, na przykład nadzór nad spółkami Skarbu Państwa.
Gdyby był twardym zawodnikiem, przetestowałby ten scenariusz, wiedząc, że jego kariera polityczna i tak dobiega końca. Nie ma więc praktycznie nic do stracenia, a bunt przeciwko prezesowi i większości polityków rządzącej prawicy może dać początek jakiejś nowej formacji.
Zamiast tego godzi się na kolejne upokorzenia ze strony zwolenników Zbigniewa Ziobry, a także nieprzychylnych mu polityków PiS. Odejdzie w niesławie jeszcze przed wyborami lub zaraz po nich. Pozostawi po sobie wspomnienie polityka, który dość rzadko mówił prawdę i to była jego najbardziej znacząca cecha.